Wiecie co znalazłam? Swoje stare opowiadania. Robiłam porządek w komputerze i trafiłam na moje zapiski sprzed lat. Nie wszystkimi mogę się z Wami podzielić. Jedne są zbyt osobiste, inne po prostu słabe. A już na pewno żadne z nich nie wpisuje się w matkopolkowy blog… Za każdym razem jednak przechodziły mnie ciarki, wspominając, z jakiego powodu sięgałam po pióro, albo co gorsza nie pamiętając dlaczego to zrobiłam.
Dziś zaryzykuję i pokażę Wam, o czym pisała bezdzietna Sławka. Temat tak inny, że aż nie wierzyłam, że czytam siebie samą. Niesamowite uczucie.
Koledzy, możecie nie przebrnąć: dość długie i chyba o miłości;)
NATCHNIENIE
Przyznam się, że niewiele wiem o miejscu, w którym żyję. Strzępki informacji zasłyszanych w telewizji niechętnie kleją się do tych, które zostały w pamięci po lekcjach historii. Daleka jestem od szukania prawdy w Internecie. Wolę poznawać moje nowe miejsce sama, na własny sposób, za pomocą narzędzi, którymi posługuję się najwprawniej: zmysłów.
Tak zawsze rozpoczynam swoje podróże. Szukam miejsc i chwil, które wprowadzają w ten obłędny stan, gdy nie wiadomo już czy to, co widzę istnieje w rzeczywistości, czy pozwoliłam mojej wyobraźni popłynąć. Uwielbiam te momenty. Muszę być wtedy sama, rozproszona czyjąś obecnością nie odczuwam tak dotkliwie otaczającego mnie nastroju. Nastroju, który zjawia się sam, nie sposób go utworzyć. Efektem takowego jest zazwyczaj nostalgia, wena, niedająca opisać się tęsknota… Jest tylko jedna osoba, która potrafiła wpisać się w takie chwile, tylko w jej obecności ulotne zachwyty powtarzały się w nieskończoność. Ale tak jak natchnienie nie jest stanem stałym, tak i ona nie mogła przy mnie na zawsze pozostać. Znana od wieków zależność artysty i muzy…
Kocham te chwile, gdy coś jest tak piękne, że łzy napływają do oczu. Takie uczucie zdarza się wyjątkowo rzadko, mimo iż jestem podatna na wzruszenia. Pierwszy raz przytrafiło mi się to podczas pierwszej zagranicznej podróży autokarem, pierwszej samodzielnej, która nawiasem mówiąc skończyła się pierwszą towarzyską katastrofą; dzięki niej zrozumiałam, że doświadczenia z przeszłości absolutnie nie wpływają na moje przyszłe decyzje, a świat jest taki piękny!
To się zdarzyło gdzieś w połowie drogi między Poznaniem a Paryżem (zapewne w Niemczech). Była noc, a cisza w autokarze była uzależniona od pana który siedział za mną, gdyż chrapał niemiłosiernie. Zachwycił mnie wtedy widok oświetlonych nocą miast, jasnych ulicznych lamp i nieśmiałych światełek w oknach, tych, którzy z różnych powodów nie mogą spać. Dziwna magia ciemności i ciekawość, dlaczego sen nie zagościł u wszystkich zagwarantowały i mnie bezsenną noc. W rozproszonych promieniach sztucznego oświetlenia snułam historie mieszkańców nieznanego mi kraju, oczami wyobraźni widziałam, co się dzieje za szybą wątle osłonioną kawałkiem materiału.
Ten nawyk już we mnie pozostał, zaglądam ludziom do okien, ilekroć ktoś jest na tyle nieuważny, by zostawić rozsuniętą zasłonę. Podglądam wystrój, dania na stole, fotografie na kominku i rozrzuconą garderobę… Uwielbiam to! Tak właśnie poznałam Roberta. Nie, to nie ten od natchnienia. O nim będzie kiedy indziej. Robert wpadł na mnie najbanalniej w świecie, gdy z nosem przy szybie zaglądałam do salonu swoich nowych sąsiadów. Sąsiedzi mieli dobrze, mieli dom! Ja mieszkałam w wynajętym pokoju, z oknem w dachu. Sąsiedzi mieli psa, dzieci w wieku szkolnym, bezprzewodowy Internet, dużo pracy i kochanka! To znaczy sąsiad miał dużo pracy, kochanek był żony.
Mogłabym napisać, że domyśliłam się po tym, że z tym mężczyzną pani domu zawsze była sam na sam, że przy nim jej ruchy stawały się bardziej miękkie, że bez względu na porę dnia w jego towarzystwie promieniała… ale napiszę prawdę, ja ich po prostu zobaczyłam któregoś ranka na kuchennym stole.
Trochę mnie do zawstydziło, spąsowiałam i uciekłam do siebie. Tam przez cały dzień wyrzucałam sobie to moje podglądactwo, zarzekałam się, że już nigdy więcej do nikogo, przez żadne okno, choćby było jak najszerzej otwarte… nazajutrz pełna dobrych postanowień wstałam i poszłam prosto pod ogród sąsiadów.
Chodziłam tamtędy codziennie i oczywiście układałam w głowie ich historię. Mąż pewnie o sąsiadkę nie dba, myśli tylko o pieniądzach, dzieci mają już swój świat i kobieta musi się dowartościować. Albo nie, sąsiad jest właśnie ideałem mężczyzny, a ona jest niewdzięczną zołzą, która szuka wrażeń. A ten trzeci? Też kilka opcji. Nijak nie mogłam dojść do kompromisu z własną wyobraźnią i pewnie dlatego tak chciałam poznać prawdziwą wersję.
Zaglądałam więc do ich okien co dnia. Wiedziałam już kiedy kochanek będzie na pewno i kiedy nie ma co liczyć na schadzkę. Nauczyłam się już rozpoznawać po zachowaniu gospodyni, kiedy ma lepszy dzień, w końcu też zauważyłam tę miękkość ruchów i błysk w oku. Kilka razy widziałam całą rodzinę na spacerze. Raz nawet udało mi się spotkać kochanka. Siedział samotnie przy barze i sączył białe wino. Nasze oczy się spotkały i odruchowo spuściłam głowę, bałam się, że mnie rozpozna, że odkryje moją tajemnicę, która tak naprawdę należy do niego. Nie wyglądał na szczęśliwego.
Tak ich sobie podglądałam ładnych parę tygodni, aż przyszła zima. Bezśnieżna, szara i mglista zima, która średnio się komponuje z choinkowymi lampkami i mikołajami wdrapującymi się do komina. No, ale przyszła, a z nią święta. Miałam je spędzić sama, na własne życzenie.
Wigilię zamiar miałam przepłakać, tylko jakoś dziwnie zamiast łez pod powiekami czułam niepokój. Nie mogłam usiedzieć w miejscu, próbowałam książek, telewizji, starych płyt i nic, moje myśli ciągle wracały do domu sąsiadów po drugiej stronie ulicy. Wdrapałam się na fotel, ale przez swój świetlik mogłam zobaczyć tylko dachy oprószone bladymi promieniami księżyca. Spojrzałam na zegarek: dwudziesta pierwsza. Ubrałam się i zeszłam na spacer sama siebie oszukując, że to nieodparta chęć przechadzki wygoniła mnie spod koca. Jakiś czas kręciłam się po okolicy. Wiele okien i mieszkań było pustych – wizyty u bliskich, wczasy na Kanarach… Wreszcie stanęłam pod swoim ulubionym oknem. Zasłony były oczywiście rozsunięte, jakby sąsiedzi czekali na moje przyjście. Na stole świece i resztki kolacji, cała rodzina skupiona na kanapie oglądała jakiś amatorski film, na pierwszy rzut oka wspomnienie z wakacji. Sąsiad zaśmiewał się do łez, dzieci również; ona z pogodnym wyrazem twarzy jakby od niechcenia głaskała psa, co jakiś czas spoglądając w stronę kuchni. Nie widziałam co lub kto odwracało jej uwagę. Podejrzewałam, że raczej nie trzyma kochanka w lodówce. Ogólny widok był jednak przyjemny: szczęśliwa rodzina. Ja wiedziałam, że nie do końca, ale przygodny widz mógł uznać tę scenę za najnormalniejszą w świecie. Westchnęłam, wbrew pozorom przyniosła mi ulgę egoistyczna myśl, że nie tylko ja mam swoje mroczne sekrety.
Z zamyślenia wyrwało mnie trzaśnięcie drzwiami. To psa wypuszczono do ogrodu. Nawet na mnie nie zaszczekał, dziwne. Gdy zaczął merdać ogonem wyczułam za swoimi plecami czyjąś obecność. Pies podbiegł do bramy i zaczął popiskiwać radośnie. Przechodzień przechylił się przez płot i pogłaskał go, potem spojrzał na mnie. Ten mężczyzna, nie pies. To był on. Kochanek. Zrobiło mi się niezręcznie.
– Widziałem tu panią wcześniej…
Teraz zrobiło mi się słabo. Znam jego sekret. Zabije mnie. Na pewno!
Uśmiechnęłam się nieśmiało.
– Mieszkam niedaleko. Właściwie to…
– Tak myślałem – przerwał mi w pół słowa – nie sądziłem, że przychodzisz tu z drugiego końca miasta. – odwzajemnił uśmiech. Mógł mieć trzydzieści parę lat, może mniej.
Ja widocznie wydałam mu się wyjątkowo młoda skoro tak bezobcesowo przeszedł na ty.
– Jest jeden jedyny bar otwarty dziś o tej porze, może dasz się zaprosić?
Zgłupiałam i musiało to być widać nawet w takich ciemnościach.
– Ale dlaczego?
– Długo tu stoisz?- wskazał brodą na dom, obiekt moich obserwacji od niespełna dwóch miesięcy.
Kiwnęłam głową.
– To powinnaś wiedzieć, że ja już nie dam rady na to patrzeć.
Właściciel baru doskonale zdawał sobie sprawę w jakich nastrojach przyjdą ewentualni goście i nawet nie postarał się o świąteczny wystrój.
Usiedliśmy przy kominku. Po drodze zdążyliśmy się sobie przedstawić i poczułam się trochę lepiej ze świadomością, że w wigilię idę na piwo z niezupełnie już obcym facetem. Miał na imię Robert. Romansował z moją sąsiadką od roku. Dokładnie od ubiegłego listopada. Spotkali się właśnie tu, przypadkiem. Znali się dużo wcześniej, ale to do tutejszego grzańca Kupidyn dolał miłosny eliksir i bum! Stało się. Jak grom z jasnego nieba. Miała być tylko chwila zapomnienia.
Wypróbowaliśmy chyba wszystkie świąteczne drinki. Moja wymyślona historia składała się w całość, jak puzzle. Ani sąsiad nie był tyranem, ani sąsiadka nie była zołzą.
– Od roku próbuję odejść – wyznał – ale nie mogę. Rozstawaliśmy się co miesiąc. Jest dla mnie jak powietrze. Nie, nie jak powietrze… Jak butelka dobrego wina, które nigdy się nie kończy. Upijam się nią, jej zapachem, jej dotykiem. Upijam się tą miłością, której nigdy sobie nie wyznaliśmy. Uwielbiam patrzeć jak zapomina o wszystkim w mojej obecności! Gdy tylko zamyka za mną drzwi mam ochotę tam wrócić i porwać ją. Chcę żeby patrzyła jak maluję, żeby śpiewała moje piosenki, chcę… ach, nieważne zresztą. Muszę odejść, raz na zawsze.
Spytałam, czy nie próbowali rozwiązać tego inaczej, rozwodem może?
– Nie chcę jej poświęceń. Wiem, że odeszłaby bez mrugnięcia okiem, gdybym ją tylko poprosił…
– Więc dlaczego?
– Byłaś tam dziś, widziałaś.
– Widziałam też co innego… kiedy indziej…
– To jest piękne dlatego, że jest ulotne. Nie mógłbym dać jej więcej niż on. Stabilizacji, uwagi, pieniędzy… Codzienność nie byłaby już tym samym, zabiłaby nas.
– Przecież ją kochasz?!
– Ale ona nie musi o tym wiedzieć! Niech myśli, że jest chwilą zapomnienia, będzie jej łatwiej. Któreś z nas musi dokonać rozsądnego wyboru.
– Nie dasz wam szansy? – nigdy nie zrozumiem, co jest mądrego w tym, że ludzie nie wyznają sobie miłości.
– Jakiej szansy, o czym ty mówisz? Nie ma żadnej gwarancji, że nam by się udało, za dużo może stracić. Jutro wyjeżdżam. Zanim będzie za późno.
– Przecież ją kochasz?! – powtórzyłam – Kochasz, prawda?
W jego oczach zalśniły łzy. Sama mało się nie rozpłakałam. Poprosił barmana o jeszcze jedną kolejkę.
– Skoro dla ciebie wszystko jest takie proste powiedz mi, co robisz sama, za granicą w Boże Narodzenie?
– Szukam natchnienia.
Pod okna sąsiadów poszłam potem już tylko raz. Kobieta była sama, nie promieniała już, a jej ruchy były szorstkie. Miałam ochotę zapukać do drzwi. Wytłumaczyć Kochanka, powiedzieć, że był tu, że tak jak ja zaglądał przez okno, że nawet pies go nie zdradził, że w swojej niezrozumiałej logice chciał jej dobra… Nie odważyłam się. Poszłam do poznanego w wigilię baru.
Nadal zaglądam ludziom do mieszkań, ale nigdy dwa razy. Nie chciałabym znów się natknąć na opuszczające kogoś Natchnienie.