Gość w dom, kupa w szafie

Tak , tak, może i przesadziłam z tytułem, ale musicie mi uwierzyć na słowo, że są takie sytuacje, kiedy lepiej skupić się na szukaniu symboli i tworzeniu powiedzonek, niż nad wykonywaną czynnością. Dawno mnie nie było, buzuje we mnie chęć pisania, a te moje dzieci nagle zrobiły się przewidywalne… Co nie znaczy, że nie ma wrażeń, co to, to nie. To znaczy jedynie, że jak słyszysz pięćdziesiąt razy dziennie słowo „dlaczego?”, nie chce Ci się do niego wracać opisując swoje, nazwijmy to, przygody. Oto próbka:

Ja: Załóż buty.

Ona: Dlaczego?

Ja: Bo idziemy na dwór.

Ona: Dlaczego?

Ja: Bo jest ładna pogoda

Ona: Dlaczego?

Ja: Bo świeci słonko.

Ona: dlaczego?

Ja: Yyyyyyy…. Dlatego. Nie te, sandały włóż.

Ona: Dlaczego?

Ja: Bo jest ładna pogoda.

Ona: Dlaczego?

Macie to? No właśnie, mogłabym tak w nieskończoność. Dziś musiałam tłumaczyć (między innymi oczywiście), dlaczego goście przyjdą dopiero za pół godziny. Sama w końcu zaczęłam się zastanawiać. No niestety, z całym szacunkiem do siebie samej, gra w pytania i odpowiedzi, to nie jest moja najmocniejsza strona… Syn mojej przyjaciółki, który właśnie dziś miał Pierwszą Komunię (pozdrawiam z tego miejsca i dedykuję tym samym) i stąd go pewnie parę dni temu wzięło na poważne rozmowy spytał się mnie, gdy bardzo wyjątkowo zastępowałam jego mamę przy garach: „Ciociu, a jak można miłować, kogoś, kogo się nie lubi..?” Ożesz by cię chudy Mojżesz, kurczak się przypala, ziemniaki kipią, a buraczki to ty lubisz, kochanie?

Nie, no coś mu odpowiedziałam, oprócz tych buraczków nieco mądrzejszego, ale nie jestem z tego jakoś nadzwyczaj dumna, dlatego nie przytoczę.

W każdym razie, goście dziś byli, dzieci się bawiły, idylla, bo bez nadzoru i to na pięterku, więc z dala od naszych uszu… Tamci rodzice, też się nie przejmowali, że są poza kontrolą, nie tylko ja tak egoistycznie chłonęłam niedzielne popołudnie w ciszy. Ale, tak się złożyło, że akurat mnie dotknęły konsekwencje.

– Nie będziesz pocieszona – powiedział mój mąż, on pierwszy poszedł oszacować straty.

– Dlaczego? – nie jestem dziś mistrzem dialogu.

– Ktoś nasikał na twoje majtki w garderobie.

Wszystkie oczy na Brunona. W miarę sprzątania docierało do mnie, że nie dałby rady dosięgnąć moich majtek sam, wydusić z siebie pięciu litrów płynu i nie zmoczyć się nawet kropelką. Dopiero wtedy poczułam dyskomfort, wywaliłam w cholerę moje galoty (trochę szkoda, bo co prawda wiernie mi służyły już od kilku lat, ale były świeżo wyprane) i przeszłam do dezynfekcji podłogi (obce to co innego). Podejrzany wyznał w końcu, że kałużę zrobiła jego dziewczyna (Kalina już zdążyła donieść, że poszli tam razem, że też nie zapytała ich dlaczego!), a on tylko patrzył.

– Patrzyłeś jak sika na moje majtki? !

To dopiero symbol, co ja zrobię, jak wejdzie w wiek dojrzewania…?!

 

SIEDEMNAŚCIE

„Siedemnaście” powstało dawno, dawno temu. Zainspirowała mnie prawdziwa historia.

SIEDEMNAŚCIE

 

Pamiętam mojego tatę bardzo dobrze. Nigdy nie zapomnę trzasku odpalanej zapałki i towarzyszącemu mu swądu siarki, kiedy zaczynał swoje modlitwy i po kolei zapalał wszystkie świece w swoim pokoju. A było ich dokładnie siedemnaście. Wiem, bo jeden jedyny raz udało mi się tam wejść, gdy taty nie było i policzyć każdą z nich. Nie wiem natomiast dlaczego akurat tyle, i czy była to przypadkowa liczba. Nigdy o to nie spytałam. Zazwyczaj kiedy tam wchodziłam byłam zbyt poruszona jego zachowaniem. Starałam się tak jak on, skupić, zamknąć oczy i odmawiać litanie. Jednak moje półprzymknięte powieki wpuszczały do źrenic ciepłe światło kilkunastu ogników. Obraz stawał się mglisty, a rozedrgane płomienie stopniowo stapiały się w jedną płynną poświatę. Ich woń otaczała mnie i koiła wszelkie wątpliwości. Nie wiem, o co modlił się ojciec, nigdy nie powtórzę tych słów, ale jeśli jego intencją był spokój, odniosły swój skutek. Z każdym jego szeptem czułam się coraz bardziej senna, czułam, jak każdy mój mięsień powoli się rozluźnia. Gdy myślę o tym teraz, kołyszę się lekko. Wspomnienie szeptów ojca rytmicznie wypadających z jego ust wprowadza mnie w ten obłędny stan, gdy na nowo czuję wszechogarniający zapach topniejącego wosku, słyszę syk dopalających się knotów, wdycham ich dym, który drażni nozdrza, a jego temperatura różowi mi policzki.

 

Poza tym nasz dom był zupełnie zwyczajny. Mama, choć szanowała religijność ojca, urządziła go po swojemu. Oczywiście, zgodziła się na mały, chrześcijański element w każdym pomieszczeniu – w końcu sama, choć nie praktykowała, uważała się za osobę wierzącą.

Dyskretne krzyżyki nad drzwiami, czy figurki Matki Boskiej zazwyczaj nie kolidowały z jej wizją pokoju lub kuchni. Zresztą i tak każdy gość zwracał najpierw uwagę na kwiatowe kompozycje przez nią zrobione. Albo na kupione na pchlim targu „antyki”. Jeżeli ktoś śmiał poddać w wątpliwość ich autentyczność, mama zawsze wynajdywała argument, który zamykał usta niedowiarkowi. Potrafiła podać dokładną datę powstania każdego przedmiotu wraz z anegdotą związaną z jego historią (do dziś nie mogę się nadziwić, że moje matka nie napisała ani jednej książki!). Gdy brakowało jej pomysłów, wyjście było jedno: „A może coś słodkiego?”. Nawet jeśli ktoś jej nie wierzył, nie mógł odmówić jej kulinarnego talentu. Myślę, że również mój tata poszedł na ustępstwa z powodu szarlotki. Inaczej z pewnością ślady jego religijnej pasji odbiłyby się na każdym metrze kwadratowym naszego domu. A tak, przynajmniej pozornie wyglądaliśmy na zwyczajną, nowoczesną rodzinę. Dopiero na końcu korytarza prowadzącego do jego pokoju można było odczuć jego fascynację Bogiem.

Korytarz nie był długi, ale gdy tylko zapaliło się światło rozbłyskał mozaiką kolorów. Po prawej Matka Boska w błękitnej sukni, trzymająca w ramionach Dzieciątko o włosach żółtych jak żonkile w ogrodzie mamy i jaskraworóżowej szatce…Dobry gust taty objawił się ponoć tylko raz: gdy zakochał się w mamie. A ta figurka była pamiątką pielgrzymki do…i właśnie, zawsze w tym momencie gubiłam się, bo zaraz na wprost stała prawie identyczna postać. Skośnooka tym razem. Kolory bez zmian. Później seria zdjęć i pocztówek z przeróżnych wypraw, zarówno ojca-pielgrzyma jak i hobbysty. Tata, gdy tylko mógł, odnawiał zabytki, kościelne naturalnie. Oficjalnie był kustoszem w lokalnym muzeum. W związku więc z jego pasją miewał okazje odwiedzać miejsca najróżniejszych cudów i nie odmawiał sobie przyjemności udokumentowania tegoż zajęcia.

Niemniej jednak prawdziwą sensacją był jego pokój. Rzędy świeczek. Ołtarzyk u stóp olbrzymiej figury Jezusa Miłosiernego otoczonego całą kolonią pomniejszych Świętych. Niektóre z nich z pewnością można by ustawić w bożonarodzeniowej szopce. Mnie zawsze najbardziej intrygowała postać w pomarańczowo-czarnej szacie. Wyglądała mi na wyobrażenie o Maryi w oczach jakiegoś afrykańskiego ludu, bo miała ciemną skórę, ale co ja mogłam o tym wiedzieć mając dziewięć lat?

 

Byłam dopiero co po przyjęciu Pierwszej Komunii Świętej. Wiadomo, prezenty, goście, biała sukienka. Tata oczywiście próbował mi wytłumaczyć istotę tego dnia. Potrafię sobie wyobrazić, że był wzruszony do łez, ale ja miałam swój pierwszy w życiu rower na ganku…Tak chciałam już wyjść do ogrodu. Tata jakby to wyczuł i pomachał mi przed oczami brelokiem z wizerunkiem Świętego Krzysztofa, który miał zawsze dopięty do kluczyków od samochodu: „Jak nauczysz się jeździć, to go dostaniesz. Będzie cię chronił!”. W końcu objął mnie i powiedział, że dostał zlecenie na kolejną renowację. Na rozdrożu, niedaleko naszej miejscowości odkryto kamienny krzyż i tata będzie go odnawiał. Nic skomplikowanego, żadnego bawienia się z farbami i chemicznymi roztworami. Prosty, kamienny krzyż. Należało tylko poszczególne jego części na powrót umocować. „To największy krzyż, jaki w życiu widziałem, córeczko. Jestem dumny, że to ja go naprawię. Ty też będziesz mogła pochwalić się tatusiem…”. Taki był szczęśliwy i podekscytowany…!

Mama nie podzielała tego zachwytu. Oznaczało to kolejny bezpłatny urlop i kolejne dni bez ojca w domu. Wyczuwałam dezaprobatę w jej spojrzeniu i gestach. Argumenty, że to na chwałę Boga średnio do niej przemawiały. Ja, szczerze mówiąc rozumiałam z tego tylko tyle, że tatę będę widywać jedynie przy kolacji.

 

Czekałyśmy z mamą jak zwykle o siódmej. Tata nigdy się nie spóźniał, a nawet zdarzało mu się przyjść wcześniej, aby zniknąć na chwilę w swoim pokoju. Już myślałam, że skoro go jeszcze nie ma to mi się upiecze i nie będę musiała jeść tych naleśników ze szpinakiem, ale mama była nieugięta i, choć herbata dawno już wystygła, nałożyła mi solidna porcję na talerz. Zjadłam tylko dlatego, że nie chciałam bardziej jej denerwować. Słyszałam jej podniesiony głos, gdy zostawiała ojcu kolejną wiadomość na automatycznej sekretarce. Za trzecim razem musiała mieć już serdecznie dość, bo użyła kilku niecenzuralnych słów. Wiedziałam, że robi to na złość tacie. Nie znosił jak przeklinała.

Zjadłyśmy, posprzątałyśmy, było jeszcze jasno. Majowe wieczory były moimi ulubionymi. Pachniało wiosną w pełni, a niebo było tak rozkosznie waniliowo-różowe…Wyszłam na ganek i zobaczyłam jak mama mocuje mi boczne kółka przy rowerku. Mruczała przy tym złowrogo, ale w końcu uśmiechnęła się i powiedziała, że wyjedziemy tacie na spotkanie. Początkowo paplałam jak najęta, jeszcze nigdy nie widziałam taty przy pracy, a wizja ogromnego krzyża jeszcze bardziej mnie poruszała.

Jednak, gdy tylko wjechałyśmy na polną drogę zapał mnie opuścił, byłam coraz bardziej zmęczona. Słońce chowało się już za lasem, ale mama niezmordowanie brnęła dalej. „To już za tym zagajnikiem” pocieszała mnie. Tyle zdążyłam domyślić się sama. Usłyszałam gwar ludzkich głosów, warkot samochodowych silników. Wydawało mi się nawet, że błysnęły światła karetki. Mama przyspieszyła. Gdy pojawiłyśmy się na skrzyżowaniu wszyscy umilkli. Kręciło mi się w głowie, jakby świat wirował wraz z pomarańczowym sygnałem na dachu ambulansu. Ktoś próbował chwycić mnie w ramiona. Nie chciałam puścić kierownicy. Jedyne czego pragnęłam w tej chwili, to żeby tata zobaczył, że przejechałam taki szmat drogi o własnych siłach, po to, by zobaczyć go przy pracy. Nie pozwoliłam się przytulić ani odciągnąć. Ludzie rozstąpili się. Rower matki upadł głucho na ziemię. Ona zrobiła parę kroków i osunęła się na kolana przy wielkim, jak mi się wtedy wydawało kamieniu. Teraz wiem, że nie był on większy od ciała mojego ojca. Był za to na tyle ciężki, że zabił go na miejscu. To moje ostatnie wspomnienie z tego wieczoru. Moje ostatnie wspomnienie taty.

 

 

Ten Bóg, którego tata kochał i czcił zrzucił na niego kamień. Prawe ramię krzyża, przy którym ojciec pracował było dla niego niemiłosierne. Tak jak niemiłosierny okazał się Chrystus w jego prywatnym sanktuarium.

Drabina zachwiała się i ojciec upadł pod ciężarem kamienia największego krzyża, który mógł odnowić. I dlatego nie przyszedł na kolację.

Drzwi do Jego pokoju zostały zamknięte na klucz. Matka nigdy więcej nie poszła do kościoła. Modlić się wśród świec do boga, który Go zabił? Który odbierał Go nam kawałek po kawałku, zabierając na nabożeństwa, tajemnicze, samotne modlitwy i te renowacje na swoją własna chwałę, aż w końcu zabrał Go na zawsze?!

 

„Gdyby twój tata miał wybór, taką właśnie śmierć by wybrał, dziecko. W służbie Bogu” – powiedział mi znajomy ksiądz, który zmusił nas do zgody na katolicki pogrzeb. Jeszcze długo potem rozważałam te słowa kładąc się spać. Bóg był okrutny, albo nie było go wcale, myślałam. Mama mówiła, że Ojciec sam go wymyślił.

 

 

-„Tak , tak…już jadę, kochanie. Jestem pod krzyżem taty. Znajdę tylko kluczyki w tej cholernej torebce…o, są! Nareszcie…”. Słyszę znajomy brzęk. To brelok ze Świętym Krzysztofem. Odpalam auto. Rowerem tez dobrze jeżdżę…

 

 

20/02/2008 Lindzie

 

List zza grobu

Wiecie co znalazłam? Swoje stare opowiadania. Robiłam porządek w komputerze i trafiłam na moje zapiski sprzed lat. Nie wszystkimi mogę się z Wami podzielić. Jedne są zbyt osobiste, inne po prostu słabe. A już na pewno żadne z nich nie wpisuje się w matkopolkowy blog… Za każdym razem jednak przechodziły mnie ciarki, wspominając, z jakiego powodu sięgałam po pióro, albo co gorsza nie pamiętając dlaczego to zrobiłam.

Dziś zaryzykuję i pokażę Wam, o czym pisała bezdzietna Sławka. Temat tak inny, że aż nie wierzyłam, że czytam siebie samą. Niesamowite uczucie.

Koledzy, możecie nie przebrnąć: dość długie i chyba o miłości;)

NATCHNIENIE

            Przyznam się, że niewiele wiem o miejscu, w którym żyję. Strzępki informacji zasłyszanych w telewizji niechętnie kleją się do tych, które zostały w pamięci po lekcjach historii. Daleka jestem od szukania prawdy w Internecie. Wolę poznawać moje nowe miejsce sama, na własny sposób, za pomocą narzędzi, którymi posługuję się najwprawniej: zmysłów.

            Tak zawsze rozpoczynam swoje podróże. Szukam miejsc i chwil, które wprowadzają w ten obłędny stan, gdy nie wiadomo już czy to, co widzę istnieje w rzeczywistości, czy pozwoliłam mojej wyobraźni popłynąć. Uwielbiam te momenty. Muszę być wtedy sama, rozproszona czyjąś obecnością nie odczuwam tak dotkliwie otaczającego mnie nastroju. Nastroju, który zjawia się sam, nie sposób go utworzyć. Efektem takowego jest zazwyczaj nostalgia, wena, niedająca opisać się tęsknota… Jest tylko jedna osoba, która potrafiła wpisać się w takie chwile, tylko w jej obecności ulotne zachwyty powtarzały się w nieskończoność. Ale tak jak natchnienie nie jest stanem stałym, tak i ona nie mogła przy mnie na zawsze pozostać. Znana od wieków zależność artysty i muzy…

            Kocham te chwile, gdy coś jest tak piękne, że łzy napływają do oczu. Takie uczucie zdarza się wyjątkowo rzadko, mimo iż jestem podatna na wzruszenia. Pierwszy raz przytrafiło mi się to podczas pierwszej zagranicznej podróży autokarem, pierwszej samodzielnej, która nawiasem mówiąc skończyła się pierwszą towarzyską katastrofą; dzięki niej zrozumiałam, że doświadczenia z przeszłości absolutnie nie wpływają na moje przyszłe decyzje, a świat jest taki piękny!

            To się zdarzyło gdzieś w połowie drogi między Poznaniem a Paryżem (zapewne w Niemczech). Była noc, a cisza w autokarze była uzależniona od pana który siedział za mną, gdyż chrapał niemiłosiernie. Zachwycił mnie wtedy widok oświetlonych nocą miast, jasnych ulicznych lamp i nieśmiałych światełek w oknach, tych, którzy z różnych powodów nie mogą spać. Dziwna magia ciemności i ciekawość, dlaczego sen nie zagościł u wszystkich zagwarantowały i mnie bezsenną noc. W rozproszonych promieniach sztucznego oświetlenia snułam historie mieszkańców nieznanego mi kraju, oczami wyobraźni widziałam, co się dzieje za szybą wątle osłonioną kawałkiem materiału.

            Ten nawyk już we mnie pozostał, zaglądam ludziom do okien, ilekroć ktoś jest na tyle nieuważny, by zostawić rozsuniętą zasłonę. Podglądam wystrój, dania na stole, fotografie na kominku i rozrzuconą garderobę… Uwielbiam to! Tak właśnie poznałam Roberta. Nie, to nie ten od natchnienia. O nim będzie kiedy indziej. Robert wpadł na mnie najbanalniej w świecie, gdy z nosem przy szybie zaglądałam do salonu swoich nowych sąsiadów. Sąsiedzi mieli dobrze, mieli dom! Ja mieszkałam w wynajętym pokoju, z oknem w dachu. Sąsiedzi mieli psa, dzieci w wieku szkolnym, bezprzewodowy Internet, dużo pracy i kochanka! To znaczy sąsiad miał dużo pracy, kochanek był żony.

            Mogłabym napisać, że domyśliłam się po tym, że z tym mężczyzną pani domu zawsze była sam na sam, że przy nim jej ruchy stawały się bardziej miękkie, że bez względu na porę dnia w jego towarzystwie promieniała… ale napiszę prawdę, ja ich po prostu zobaczyłam któregoś ranka na kuchennym stole.

            Trochę mnie do zawstydziło, spąsowiałam i uciekłam do siebie. Tam przez cały dzień wyrzucałam sobie to moje podglądactwo, zarzekałam się, że już nigdy więcej do nikogo, przez żadne okno, choćby było jak najszerzej otwarte… nazajutrz pełna dobrych postanowień wstałam i poszłam prosto pod ogród sąsiadów.

            Chodziłam tamtędy codziennie i oczywiście układałam w głowie ich historię. Mąż pewnie o sąsiadkę nie dba, myśli tylko o pieniądzach, dzieci mają już swój świat i kobieta musi się dowartościować. Albo nie, sąsiad jest właśnie ideałem mężczyzny, a ona jest niewdzięczną zołzą, która szuka wrażeń. A ten trzeci? Też kilka opcji. Nijak nie mogłam dojść do kompromisu z własną wyobraźnią i pewnie dlatego tak chciałam poznać prawdziwą wersję.

            Zaglądałam więc do ich okien co dnia. Wiedziałam już kiedy kochanek będzie na pewno i kiedy nie ma co liczyć na schadzkę. Nauczyłam się już rozpoznawać po zachowaniu gospodyni, kiedy ma lepszy dzień, w końcu też zauważyłam tę miękkość ruchów i błysk w oku. Kilka razy widziałam całą rodzinę na spacerze. Raz nawet udało mi się spotkać kochanka. Siedział samotnie przy barze i sączył białe wino. Nasze oczy się spotkały i odruchowo spuściłam głowę, bałam się, że mnie rozpozna, że odkryje moją tajemnicę, która tak naprawdę należy do niego. Nie wyglądał na szczęśliwego.

            Tak ich sobie podglądałam ładnych parę tygodni, aż przyszła zima. Bezśnieżna, szara i mglista zima, która średnio się komponuje z choinkowymi lampkami i mikołajami wdrapującymi się do komina. No, ale przyszła, a z nią święta. Miałam je spędzić sama, na własne życzenie.

            Wigilię zamiar miałam przepłakać, tylko jakoś dziwnie zamiast łez pod powiekami czułam niepokój. Nie mogłam usiedzieć w miejscu, próbowałam książek, telewizji, starych płyt i nic, moje myśli ciągle wracały do domu sąsiadów po drugiej stronie ulicy. Wdrapałam się na fotel, ale przez swój świetlik mogłam zobaczyć tylko dachy oprószone bladymi promieniami księżyca. Spojrzałam na zegarek: dwudziesta pierwsza. Ubrałam się i zeszłam na spacer sama siebie oszukując, że to nieodparta chęć przechadzki wygoniła mnie spod koca. Jakiś czas kręciłam się po okolicy. Wiele okien i mieszkań było pustych – wizyty u bliskich, wczasy na Kanarach… Wreszcie stanęłam pod swoim ulubionym oknem. Zasłony były oczywiście rozsunięte, jakby sąsiedzi czekali na moje przyjście. Na stole świece i resztki kolacji, cała rodzina skupiona na kanapie oglądała jakiś amatorski film, na pierwszy rzut oka wspomnienie z wakacji. Sąsiad zaśmiewał się do łez, dzieci również; ona z pogodnym wyrazem twarzy jakby od niechcenia głaskała psa, co jakiś czas spoglądając w stronę kuchni. Nie widziałam co lub kto odwracało jej uwagę. Podejrzewałam, że raczej nie trzyma kochanka w lodówce. Ogólny widok był jednak przyjemny: szczęśliwa rodzina. Ja wiedziałam, że nie do końca, ale przygodny widz mógł uznać tę scenę za najnormalniejszą w świecie.        Westchnęłam, wbrew pozorom przyniosła mi ulgę egoistyczna myśl, że nie tylko ja mam swoje mroczne sekrety.

            Z zamyślenia wyrwało mnie trzaśnięcie drzwiami. To psa wypuszczono do ogrodu. Nawet na mnie nie zaszczekał, dziwne. Gdy zaczął merdać ogonem wyczułam za swoimi plecami czyjąś obecność. Pies podbiegł do bramy i zaczął popiskiwać radośnie. Przechodzień przechylił się przez płot i pogłaskał go, potem spojrzał na mnie. Ten mężczyzna, nie pies. To był on. Kochanek. Zrobiło mi się niezręcznie.

– Widziałem tu panią wcześniej…

Teraz zrobiło mi się słabo. Znam jego sekret. Zabije mnie. Na pewno!

Uśmiechnęłam się nieśmiało.

– Mieszkam niedaleko. Właściwie to…

– Tak myślałem – przerwał mi w pół słowa – nie sądziłem, że przychodzisz tu z drugiego końca miasta. – odwzajemnił uśmiech. Mógł mieć trzydzieści parę lat, może mniej.

Ja widocznie wydałam mu się wyjątkowo młoda skoro tak bezobcesowo przeszedł na ty.

– Jest jeden jedyny bar otwarty dziś o tej porze, może dasz się zaprosić?

Zgłupiałam i musiało to być widać nawet w takich ciemnościach.

– Ale dlaczego?

– Długo tu stoisz?- wskazał brodą na dom, obiekt moich obserwacji od niespełna dwóch miesięcy.

Kiwnęłam głową.

– To powinnaś wiedzieć, że ja już nie dam rady na to patrzeć.

            Właściciel baru doskonale zdawał sobie sprawę w jakich nastrojach przyjdą ewentualni goście i nawet nie postarał się o świąteczny wystrój.

            Usiedliśmy przy kominku. Po drodze zdążyliśmy się sobie przedstawić i poczułam się trochę lepiej ze świadomością, że w wigilię idę na piwo z niezupełnie już obcym facetem. Miał na imię Robert. Romansował z moją sąsiadką od roku. Dokładnie od ubiegłego listopada. Spotkali się właśnie tu, przypadkiem. Znali się dużo wcześniej, ale to do tutejszego grzańca Kupidyn dolał miłosny eliksir i bum! Stało się. Jak grom z jasnego nieba. Miała być tylko chwila zapomnienia.

            Wypróbowaliśmy chyba wszystkie świąteczne drinki. Moja wymyślona historia składała się w całość, jak puzzle. Ani sąsiad nie był tyranem, ani sąsiadka nie była zołzą.

            – Od roku próbuję odejść – wyznał – ale nie mogę. Rozstawaliśmy się co miesiąc. Jest dla mnie jak powietrze. Nie, nie jak powietrze… Jak butelka dobrego wina, które nigdy się nie kończy. Upijam się nią, jej zapachem, jej dotykiem. Upijam się tą miłością, której nigdy sobie nie wyznaliśmy. Uwielbiam patrzeć jak zapomina o wszystkim w mojej obecności! Gdy tylko zamyka za mną drzwi mam ochotę tam wrócić i porwać ją. Chcę żeby patrzyła jak maluję, żeby śpiewała moje piosenki, chcę… ach, nieważne zresztą. Muszę odejść, raz na zawsze.

            Spytałam, czy nie próbowali rozwiązać tego inaczej, rozwodem może?

– Nie chcę jej poświęceń. Wiem, że odeszłaby bez mrugnięcia okiem, gdybym ją tylko poprosił…

– Więc dlaczego?

– Byłaś tam dziś, widziałaś.

– Widziałam też co innego… kiedy indziej…

– To jest piękne dlatego, że jest ulotne. Nie mógłbym dać jej więcej niż on. Stabilizacji, uwagi, pieniędzy… Codzienność nie byłaby już tym samym, zabiłaby nas.

– Przecież ją kochasz?!

– Ale ona nie musi o tym wiedzieć! Niech myśli, że jest chwilą zapomnienia, będzie jej łatwiej. Któreś z nas musi dokonać rozsądnego wyboru.

– Nie dasz wam szansy? – nigdy nie zrozumiem, co jest mądrego w tym, że ludzie nie wyznają sobie miłości.

– Jakiej szansy, o czym ty mówisz? Nie ma żadnej gwarancji, że nam by się udało, za dużo może stracić. Jutro wyjeżdżam. Zanim będzie za późno.

– Przecież ją kochasz?! – powtórzyłam – Kochasz, prawda?

W jego oczach zalśniły łzy. Sama mało się nie rozpłakałam. Poprosił barmana o jeszcze jedną kolejkę.

– Skoro dla ciebie wszystko jest takie proste powiedz mi, co robisz sama, za granicą w Boże Narodzenie?

– Szukam natchnienia.

            Pod okna sąsiadów poszłam potem już tylko raz. Kobieta była sama, nie promieniała już, a jej ruchy były szorstkie. Miałam ochotę zapukać do drzwi. Wytłumaczyć Kochanka, powiedzieć, że był tu, że tak jak ja zaglądał przez okno, że nawet pies go nie zdradził, że w swojej niezrozumiałej logice chciał jej dobra… Nie odważyłam się. Poszłam do poznanego w wigilię baru.

           

            Nadal zaglądam ludziom do mieszkań, ale nigdy dwa razy. Nie chciałabym znów się natknąć na opuszczające kogoś Natchnienie.

           

KTO SIĘ NIE SCHOWA, TEN KRYJE

Biłam się z myślami od dłuższego czasu, czy opowiedzieć Wam tę historię. Trochę się obawiam, że jak to kiedyś Kalinka przeczyta, to się obrazi na amen. Ale też obiecałam sobie, że gdy Dziedzic zacznie chodzić do przedszkola, to uszczknę trochę czasu dla siebie samej z tych niedających się nijak rozciągnąć 3 godzin bez potomstwa pod nogami. Dlatego też: Córeczko, gdy to czytasz, Mamusi nie ma z Tobą, bo właśnie udziela wywiadu w telewizji … Pamiętaj, że to ja kupiłam Ci kucyka, skuter i diamentowy mikrofon, nie chodziłabyś na prywatne lekcje baletu, gdyby nie zawrotna kariera Mamusi, dlatego cicho bądź i przeczytaj resztę, ale nie opowiadaj jeszcze bratu, co znalazłaś na jego temat… Tak, tak, autoafirmacja to ważna rzecz w codziennym życiu.

Dobra, nie przedłużam. Było to tak, w Wielki bodajże Czwartek dzieci szykował do kąpieli tata. W sumie, to prawie zawsze jego zadanie. Zagonić trzodę na górę, rozebrać do golasa i wymoczyć w wodzie z pianką. Pierwszy etap przebiegł pomyślnie, potem zaczęli się bawić w chowanego. Jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami tzw. garderoby, która pełni podobną funkcję jak mój „gabinet”…  Kalinki kolej była na schowanie się, oczywista sprawa, że najlepsze miejsce to kąt za stojakiem z koszulami, gdzie główkę miło miziają krawaty maści wszelakiej. No i co tu dużo pisać? Bruno, choć mowę ma ponad wiek rozwinięta, jak liczy to stara się zachować porządek należyty, czyli: jeden, dwa, trzy, siemet, sześć, cztery, jedenaście, pięć, sześć… Jak już policzył, to zaczął szukać i jak znalazł, to mu się oberwało. Siostra, od dawna już zaznajomiona z toaletą (czy też „la kibel”, jak mówią oboje) siedziała cicho w kałuży. Umoczona z każdej strony, bo ambicja nie pozwoliła wyjść z kryjówki, a wściekłość, ze ten mały nie mógł jej znaleźć wcześniej wycisnęła z oczu fontannę łez. Nie wiem po kim to takie zasadnicze, że wolało się zsiurać, niż przegrać, w każdym razie juniora stłukła, że taki gapa (pochodzenie tej cechy nie budzi akurat wątpliwości), potem przypuściła rykiem atak na ojcowskie uszy. Mi się upiekło, wolałam nie zbliżać się do miejsca przestępstwa. Zajęta byłam myciem okna, które postanowiło pełnić inną funkcję niż standardowa. Tablicą do pisania się stało, bardzo wdzięcznie współpracując ze szminką do ust. Pozwolę Wam zgadnąć, które to miało takie artystyczne zapędy. Oczywiście po mamusi.

TO NIE SĄ ŻYCZENIA ŚWIĄTECZNE

To są życzenia Przy Okazji Świąt. Po pierwsze dlatego, że te są już prawie za nami (no chyba, że jeszcze możecie patrzeć na jajka i nie odbija Wam się białą, w co niezbyt chętnie, ale jednak uwierzę), a po drugie, ponieważ tegoroczna Wielkanoc przebiega dla mnie wyjątkowo na opak. Od braku należytych przygotowań, poprzez różne klejące się do mnie choróbska, po kompletne wybicie z rytmu spowodowane, no właśnie – wybiciem z rytmu;) Niech żyją podróże, wojaże, weekendy z Przyjaciółkami, zakupy z Kuzynkami , delegacje z Francuzami, a dzieci z Dziadkami!

Kochani, okazja wyśmienita, jak każda inna, by pożyczyć Wam Oddechu, takiego właśnie przez duże O. Cokolwiek sprawia, że głębiej nabieracie powietrza w płuca, tego Wam życzę. I jeszcze tego, co ten dech zapiera…

Sławka

 

FORTUNA OPONĄ SIĘ TOCZY

Albo popadam właśnie w nieposkromiony ciąg literacki albo ogarnia mnie panika, że już niedługo temat podróży mi się wyczerpie na dłuższy czas. Skorzystam jednak z lekkości pióra i miękkości klawiszy, aby opisać Wam ciąg dalszy sławkowych przygód. Kto czytał poprzedni wpis ten wie, że doleciałam do Polski. Nie na długo. W planach były dwa tygodnie na maminym garnuszku. Złożyło się jednak tak, że dwóch znajomych Panów Inżynierów poprosiło mnie o wsparcie podczas nie do końca formalnego spotkania. We Francji. Akcja była na tyle spontaniczna, że loty już nie wchodziły w grę. Nie szkodzi. Pierwszy raz zostawiłam srole u Babci i wyruszyliśmy na umówione dwa dni do kraju żab i szampana.

Jeśli chodzi o samochody, to rozpoznaję je głównie po kolorze. Tym razem oczy mi się zaiskrzyły na sam widok, mimo iż było ciemno. Nie mogę napisać jakiej marki było to cudo, po pierwsze dlatego, że mi nie zapłacą za reklamę, a po drugie, że pozwą mnie do sądu za zniesławienie. Producenci oczywiście, nie koledzy.

Wyruszyliśmy w poniedziałek w okolicach godziny 22 mając przed sobą jakieś 1600km do przebycia. Plany były ambitne, a prognozy wyśmienite, założyliśmy, że na obiad będziemy jeść już francuskie specjały na hotelowym tarasie, skąpani w słońcu i dobrych humorach, następnie skorzystamy z okolicznych atrakcji i dnia następnego, wypoczęci i tryskający energią spotkamy się z tamtejszymi przyjaciółmi.

Pierwszą przeszkodę na drodze przespałam. Kolega Z. (szczerze mówiąc nie jestem pewna, czy mogę się nawet inicjałami posłużyć, zobaczycie za kilka dni, czy post nie zniknie w tajemniczych okolicznościach) trafił na niefortunne zablokowanie autostrady. Krajowe drogi w Niemczech nie są jeszcze tak tragiczne, straciliśmy jakąś godzinę, no, może dwie.

Trochę sobie pokpiliśmy z siebie nawzajem, nie przeczuwając jednak, jak bardzo oddala się ten talerz serów, który miano nam nazajutrz podać. Kolejne kilkaset kilometrów upłynęło nam mile i spokojnie, aż tu nie przyszła pora francuskiego lanczu a wraz z nią awaria opony. Zdarza się. Po odwiedzeniu kilku warsztatów w mieścinie, wszystkie zamknięto. Nie z naszego powodu oczywiście, głodni byli, przerwa na obiad rzecz święta. Zdając sobie sprawę, że niestandardowy rozmiar brakującej opony, może nam skomplikować podróż, postanowiliśmy śledzić jednego mechanika, który nieopatrznie obkleił sobie auto nazwą swej profesji. Dorwaliśmy go, gdy próbował schować się z bagietką w warsztacie. Ubłagaliśmy, żeby sprawdził, czy rozmiar – no dobra, powiem już, żebyście się nie dziwili, 20 cali – będzie w ogóle dziś dostępny. Ależ oczywiście, że nie.

Oczekujący nas Francuzi przyszli nam w sukurs bombardując telefonami wszelkich potencjalnych naprawiaczy aut na trasie, z autoryzowanymi salonami włącznie. Nigdzie, nic, przez najbliższe dwa dni. Polak się nie poddaje – koledzy zaklajstrowali koło magiczną pianką. Polak walczy – nadal zatrzymywaliśmy się przy każdym budynku, który miał choćby zarys samochodu na froncie – aż w końcu Pan nam powiedział, że już do niego dzwoniono w tej sprawie i naprawdę nie może nam pomóc. Polak potrafi – poznając okoliczne pejzaże, toczyliśmy się bocznymi drogami do skutku –  prawie 400km w pięć godzin. Nie był to może rekord, ale jaka satysfakcja! Pokoje były przeurocze, łóżka sprawiały wrażenie wygodnych. O nie, nie, nie! Potencjalni kontrahenci siłą niemal, czy też litością (bo przecież kolacja gotowa, jak można zlekceważyć dwugodzinną pracę gospodyni, po tak błahych zdarzeniach na trasie) wyciągnęli nas z hotelu, aby się zapoznawać. Trzeba im jednak oddać, że nazajutrz czekały na nas nowe opony. Kiedy auto było gotowe, jasnym się stało, że tego dnia nie zdobędziemy się na podróż powrotną. Brak mocy. Znów nam się zamarzyły trunki i poznawanie okolic. Znów nas zgarnęli, znów pół nocy zacieśnialiśmy przyjaźń polsko-francuską. I oczywiście rano nie wyjechaliśmy. Bo teraz to oni nam zorganizowali zwiedzanie. No ale wulkany, no ale czynne, no ale najpierw trzeba coś zjeść….

Nasz powrót był już opóźniony półtora dnia. Warto było, Owernia jest piękna, towarzystwo czarujące… ale o 22giej w czwartek, to my już naprawdę dziękujemy za dalszą integrację, czy też podsumowania. Zwał jak zwał, miała być kolacja w restauracji, ale stał się cud asertywności i na głodnego ruszyliśmy do domu. Nie zrażeni tym, że absolutnie nic nie szło według założonego grafiku rozglądaliśmy się za jakimś nocnym, aby zaopatrzyć się w coś na ząb. Takie rzeczy, proszę Państwa tylko w Polsce. Kiedy w końcu, to była chyba druga w nocy znaleźliśmy jakiś szemrany „CPN”, byliśmy już prawie 14 godzin od ostatniego posiłku. Kupiliśmy wszystkie kanapki jakie były, i ha ha ha, hi hi hi, jaki mamy wybór, a kto to zje, bo przecież zaraz rano i i tak staniemy na coś ciepłego dużo bliżej polskiej granicy. Stanęliśmy. W zatoczce na autostradzie. Najadłam się tych bułek i nawet palić mi się nie chciało, ale coś długo zostawali w przyklęku na tyłach samochodu Moi Inżynierowie, to z grzeczności wyszłam. Kolega M., król powiedzonek (o tak, jeśli chodzi o ułatwianie mi pracy polską grą słów – jest mistrzem) i ostoja spokoju, w końcu to jego bryka tyle przeszła, a on nie dał się sprowokować złośliwości losu, nie wytrzymał i rzekł dwa słowa: jedno na k, drugie na j. Pamiętam dobrze, bo w trakcie spotkań, nie musiałam bawić się w cenzora. Choć może to byłoby łatwiejsze, biorąc pod uwagę, że w naszej sytuacji i przeważającym męskim gronie całkiem naturalnym było rozluźnić atmosferę dyskusją na temat chiptuningu silnika (choćbym chciała, nie powtórzę, o co w tym chodzi, ja, urodzona filolożka, magister literatury, która tankując pierwszy raz samochód ochlapała wszystko wkoło, na rzęsach stawałam, żeby sprostać zadaniu, a i tak skończyło się na angielskich skrótach i rysunkach na kolanie). No więc on rzekł, ja stanęłam najpierw na baczność, potem schowałam się za otwarte drzwi. Trochę się bałam, że już więcej mnie ze sobą nie zabiorą, jeśli nie zachowam się właściwie. Przede mną podróżował z nimi niejaki Roman. Za żadne skarby nie chcieli zdradzić, dlaczego tym razem poprosili o pomoc właśnie mnie. Wyszłam po trzydziestu sekundach, kiedy kolega Z. Zaczął się śmiać i M. również. Tak już bywa, że facetom nie wypada płakać w pewnych sytuacjach. Poszła nam druga opona, tym razem nieodwracalnie, żadna pianka nas nie poratuje.

Godzina piąta rano, piątek, do polskiej granicy 700 km. Ubezpieczyciel pomoże, ale jak słońce wstanie. Krótki sen na poboczu i o ósmej nas zlawetowano do profesjonalnego serwisu. Pełen profesjonalizm, po trzech godzinach byliśmy gotowi do dalszej drogi. Nie ma chyba sensu uświadamiać ogółu czytelników, jak się po kolei sypały plany na weekend każdego z nas. Usypała się całkiem niezła górka, z której mieliśmy ochotę skoczyć, gdy korek w okolicach Stuttgartu pozwolił nam pobić rekord i przejechać 20km w niecałe 4 godziny. Czy to już koniec niespodzianek? Hmm, no ostatnia jest jakby najmniej spektakularna, bo zrobiła się kolejka na polskiej granicy i zamiast o 23 przekroczyliśmy ją około północy. Ale to mówiąc szczerze, nie zrobiło już na nas większego wrażenia.

W rodzinnym domu wylądowałam chyba o 4tej rano w sobotę (z hotelu wymeldowaliśmy się w czwartek o 11tej). I wiecie co? Zrobiło mi się smutno, że tego wina, co dostaliśmy na pożegnanie nie wypiję razem z moimi Kierowcami. De facto, spisali się na medal dowożąc mnie w całości i w dobrym humorze, a biorąc pod uwagę nasze przygody i padający na nie cień Romana, to nie było takie oczywiste;)

Pozdrawiam Was, „Chłopcy”!

 

W CHMURACH TO ŻADEN WSTYD

 

Ostatni raz leciałam samolotem dokładnie pięć lat temu, z pierwszą fasolką w brzuchu, do tej samej psiapsióły, do której wybrałam się niecałe trzy tygodnie temu na Wyspy. Od tamtej pory nie latałam, nie jeździłam i nie podróżowałam w ogóle bez asysty. Nie liczę drugiego porodu, tam towarzyszących było aż nadto.

Poleciałam więc w piątek późnym wieczorem, tanimi liniami za to przekonana o bogactwie wrażeń, które mnie czekają. Miejsca oczywiście nie zarezerwowałam, ze względu na koszty. Przydzielono mi okno, co mnie początkowo ucieszyło, ale i trochę skrepowało po jakimś czasie. Obok mnie, siedziało starsze małżeństwo. Zaraz po starcie ogarnęło mnie uczucie strachu, że zaraz spadniemy, pomieszane z ulgą, że już nie ma odwrotu i żadna zasikana pielucha mnie nie dopadnie przez co najmniej dwa dni. Postanowiłam to uczcić. Zaczepiłam więc nieśmiało stewardesę , trochę było mi głupio przy leciwych współpasażerach, prosić o takie niecne przyjemności i szeptem wybąkałam:

– Czy mogę prosić piwo ?

-Co?! – pani nie była skrępowana ani ciut ciut.

– Piwo..

– Nie ma, są tylko mocne alkohole i wino!

– To wino poproszę – już było słychać desperację w moim głosie, jestem tego pewna.

– Jakie?!

Z każdym dośnionym pytaniem wtapiałam się coraz bardziej w swój fotel.

– Białe.

Było ciepłe i w plastiku, ale nie szkodzi. Ponad chmurami i z taka perspektywą na weekend wszystko smakuje jak francuski szampan. Przestudiowałam dokładnie katalog bezcłowego sklepu i gdy nabrałam odwagi znów Panią zaczepiłam. Znów nad głowami staruszków.

– Czy mogę jeszcze cos kupić..?

– A co by Pani chciała?!

– butelkę w promocji…

– A co dokładnie?!

– Litr wódki…

– Już zamknęliśmy kasę!!!

Nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie współodczuć moje jednoczesne zażenowanie i niepowstrzymany chichot. Podejrzewam jedną jedyną osobę z podobnym poczuciem humoru. Oglądaliśmy kiedyś razem adaptację powieści Irvinga w kinie i oboje wybuchnęliśmy śmiechem w sytuacji tak absurdalnej, że aż dramatycznej. Oczywiście reszta sali pozostała niewzruszona. Pozdrawiam…

Co robiłyśmy z Werunią, gdy wylądowałam potrafi ocenić tylko mój mąż, obserwując jak topnieją fundusze na naszym wspólnym koncie oraz jej partner, który wracał do domu z synkiem w dniu, gdy ja odlatywałam. Nic pożytecznego. Ale taki był cel.

Przyleciałam do Belgii w poniedziałek rano, a wieczorem miałam już lot do Polski. Nie sama, z pełnym wyposażeniem i to po raz pierwszy w takim składzie. Jeśli nikt nie kiwa w tej chwili głową z uznaniem, zrobię to sama: Brawo ja!

Plany na weekend

Bardzo lubię rano. Nie, inaczej. Nie lubię poranków , bo wtedy trzeba wstać. A zwłaszcza jak się wstaje któryś raz z rzędu tego samego dnia. Uwielbiam natomiast ten moment, kiedy mąż ubiera dzieci, a ja jestem sama (to ważne) w kuchni i mam już swoja kawę. Bez niej jestem żywcem wyjęta z tego filmiku, co krąży po sieci o pięknej blondynce, która sobą się staje dopiero po wypiciu filiżanki parującego napoju, wcześniej jest zombie. Mnie kawa nie przemienia ani w piękną, ani tym bardziej blondynkę, (ale za to zgrabną też nie – pozdrawiam kolegów z KS), dodaje natomiast wystarczająco energii, by zrobić reszcie stada śniadanie i wałówkę na pół dnia. Wtedy dopiero przychodzi najlepsze, za każdym razem mnie to cieszy, chleb z nutellą, naleśnik z dżemem, łyżka słonego karmelu prosto ze słoika… wychodzę z założenia, że o ósmej rano nie tuczy absolutnie nic, choćbym nie wiem na jakiej diecie była (gdybym tylko miała czas to golonka w piwie bez żądnych skrupułów, mówię Wam!). A życie składa się z małych przyjemności i trzeba ich sobie dostarczać samemu, szczególnie po zarwanej nocy. No to tyle idylli, dziatwa wsypuje się do kuchni zanim zdążę wziąć ostatni łyk, nie wyobrażajcie sobie, że tak się rozpływam nad tą kanapką i kawą kwadransami. Czasem uda mi się jeszcze odciętą skórkę od pajdki z pasztetem przełknąć (dziedzic nie jada śniadań na słodko, on z polska raczej preferuje i zębów sobie ścierał nie będzie na jakichś twardawych brzegach). Odkąd w kuchni pojawia się towarzystwo czar pryska, trzeba wrzucić piąty bieg, a resztę już znacie: kakao na sweterku, kupa w momencie wyjścia, gruz na drodze… o, tu muszę pochwalić dalekich sąsiadów, gruz uprzątnięty, relaks w okolicy numeru 87 głównej ulicy rekompensują psie niespodzianki pod numerem 13, 55, 93, zawsze w grupie, zawsze z zaskoczenia, zawsze w miejscu z którego widać znak z przekreślonym kundlem w kucki. I oczywiście moje dzieci zawsze pokazują palcem, że jest ten znak i kwieciście opowiadają cóż on oznacza, szkoda tylko, że sprawcy już dawno nie ma. Pewnie i tak by nie zrozumiał. Oho, zrobiło się poważnie, a miało nie być. Tak naprawdę mam gdzieś psie odchody i wszystko w ogóle, bo w piątek lecę na Wyspy, do przyjaciółki, która ma wolną chatę. Dwie wyemigrowane słowiańskie matki z dala od przychówku. Koniec.

Wielki Brat patrzy

Już ja dobrze wiem, kto tu wchodzi, albo prawie wiem. A na pewno się zastanawiam. Mam do dyspozycji takie magiczne mapki, na których się świecą kraje, w których się czyta literaturę wysokich lotów. Po takiej analizie to dopiero mam zagwozdkę, kto u licha jest właśnie w Japonii albo innych Stanach. Tak czy owak wdzięcznam za każdy rzut okiem. I tak idąc tym tropem podsunę Wam raz jeszcze owoc mojego romansu (Wiosna, każdy może przecież. Na wiosnę i w delegacji się nie liczy) z pozornie mało rozrywkowym portalem o zdrowiu. Kliknijcie, a zobaczycie, że teksty, które już wcześniej udostępniałam na fb są moje, w stu procentach sławkowe, żywcem wyjęte stąd, co tłumaczy przynajmniej częściowo ciszę na tym terenie. Przez moment miałam szansę zaistnieć w innym otoczeniu. Chyba nie zaistniałam jak należy, ale lekturę i tak polecam. Jak mi statystyki skoczą to może i ja się będę po obcych kontynentach włóczyć.

i raz:

http://www.takdlazdrowia.pl/aktualnosci/3318-o-wyszoci-pizzy-nad-rosoem-czyli-jak-nie-dokada-sobie-stresu-w-kuchni

i dwa:

http://www.takdlazdrowia.pl/aktualnosci/3319-super-moc-mamo-odkryj-j-w-sobie

i czy:

http://www.takdlazdrowia.pl/aktualnosci/3327-wosy-z-gowy-mamie-lej-dlaczego-czasami-kiepska-fryzura-dodaje-skrzyde

i cztery, lepiej późno niż wcale;)

http://www.takdlazdrowia.pl/aktualnosci/3328-to-dzi-to-dzi-dzie-kobiet-jest-nasz-yczenia-do-powtorzenia

i czemu ja nie umiem zrobić, tak, żeby się przekierowywało samo na stronę?! Teraz się okaże, czy mąż czyta i się zlituje…  Miłego wieczoru!

P.S. Samo się zrobiło, bossssko!