ZOSTAŃ W DOMU I CZYTAJ

Miałam zacząć od czegoś zupełnie innego. Od zupy. Ale zacznę od tego, jaką jestem czasami intelektualną sierotą. Głupek w czasach zarazy. Nie wszystkich to zapewne dziwi. Z góry dziękuję za pominięcie tej kwestii milczeniem.

Tak jak pół świata i my siedzimy w domu. I jak cała reszta próbujemy nie zwariować. Na brak towarzystwa nie narzekam. Paradoksalnie brakuje mi raczej samotności, którą miałam przed obecną izolacją. Mogłam pójść w spokoju do sklepu, napić się kawy w dziale z ciastkami, zdegustować ser w promocji i zapalić przed garażem, zanim ktokolwiek zorientował się, że wróciłam. Takie tam małe przyjemności. Mogłam też powiedzieć, że nie ma chleba, piwa, papieru toaletowego (nikt w to nie wnikał), wskoczyć w auto i zniknąć na pół godziny. Teraz o stanie tych towarów wiedzą wszyscy w mojej rodzinie. Bliższej i dalszej. Spontaniczne zakupy odeszły w zapomnienie. Wszystko wyliczone, nie ma zmiłuj. Papier akurat jest (resztę zawsze się jakoś wytworzy domowymi sposobami. Zgodnie z modą i ekologią). A nie było łatwo.

Dałam się porwać zbiorowej histerii, przyznaję bez bicia. Ale dopiero gdy weszłam do sklepu. Kiedy mijałam dział alkoholem byłam jeszcze względnie spokojna (ja nie wiem, czy tylko mnie przeraża pusta piwniczka? Bo ten akurat regał nie doznał uszczerbku). Trochę mnie zdegustował fakt, że nie ma już bio bananów oraz wykupiono mleko kokosowe (no nie???!!!). Z tym, że nie ma mojej ulubionej mąki jeszcze bym się pogodziła. Wybór między orkiszową, a gotową mieszanką na biały chleb wydał mi się cokolwiek ubogi. Ciśnienie mi drgnęło przy pampersach widmo, a następny punkt na liście przesądził o tym, że na jednym sklepie się dziś nie skończy. Ani jednej rolki . Zero. Nic. Nawet chusteczek higienicznych. Niemniej jednak do kasy podjechałam z wózkiem wyższym chyba niż ja sama. Tak jak pisałam, w dziale startowym byłam jeszcze wyluzowana i rozważyłam (w większości pozytywnie) wszystkie promocje po kolei. W dziale ostatnim natomiast – mrożonkach – również po kolei wrzuciłam wszystko co lubię albo przynajmniej mogłabym polubić, a jeszcze było (choćby przyklejone do tylnych ścianek). Po wszystkim się zdezynfekowałam i nie zapaliłam (choć bardzo mi się chciało w tych emocjach), bo się bałam, że zamiast fajki zapłoną mi włosy na rękach i o! Tyle z przyjemności. Mam za to zamrażarkę, której dni są policzone, bo albo już kompletnie się połamią szuflady od przerzucania zmarzliny w gorączkowym poszukiwaniu zamrożonej kostki drożdży (towar na wagę złota, wiem! I mam! Tylko nie mogę się dokopać…). Albo siądzie jej system (czy co tam one mają) z nadmiaru wnętrzności.

Tym sposobem dochodzimy do pierwotnej myśli przewodniej: Zrobiłam im zupę ze szpinaku, i groszku, i brokułów!!! Dzikość satysfakcji matki próbującej przemycić pięć porcji owoców i warzyw dziennie, albo chociaż tygodniowo – bezcenna! No dobra, zmiksowane było. Ale wczoraj na przykład próbowałam w ten sam sposób przemycić kalafior w sosie serowym i było grymaszenie. To mają za to szpinak i brokuły. Na. Dwa. Dni. Potem im zrobię jakiś rosół albo inne schabowe. Póki co nacieszę się jeszcze dawką witamin wlaną podstępem w te małe rozkapryszone paszcze. O, i już wiem od czego miałam zacząć ten tekst: swojego postanowienia czytania im przed snem bajek.

Dałam się namówić na piątkowe kino w piżamkach. Drugi dzień z rzędu na dodatek. Wczoraj to był nawet mój pomysł, bo miałam dość wszystkiego. A dziś, co było do przewidzenia, o czym zapomniałam ja, a oni nie – sprawiedliwości musiało stać się zadość. Skoro wczoraj Kalina wybierała film na laptopie (moim), to dziś należy usatysfakcjonować Brunona. Bogu dzięki, że Wiktor jeszcze nie bierze w tym udziału. Ale to pewnie kwestia czasu i to niezbyt długiego. Tak czy owak, dziś byłam twarda (to żelazo ze szpinaku…), niemalże nieubłagana. Oni też (to samo źródło). W końcu przypomniałam sobie spokój dnia poprzedniego już o 21-szej, wymusiłam obietnice wspólnego czytania czasopism zoologicznych jutro po śniadaniu (znalazłam takie,gdy wczoraj o tej porze robiłam porządki w papierniczych atrakcjach dla dzieci. Bez dwóch zdań, kino w piżamach ma same plusy) i postanowiłam napisać tekst na blog. Jakaż była moja rozpacz, gdy w błogiej ciszy siadłam do stołu i zdałam sobie sprawę, że chcę pisać, a nie mam k… na czym! Stąd ta intelektualna sierota na wstępie. Voilà.

W związku z tym, że nie mogę odłożyć tego na potem, bo dbam, aby wszystkie zapasy uszczuplały się równomiernie, czekając aż u dzieci bajka dobiegnie końca, piszę analogowo, w sensie że odręcznie. Wspaniała sprawa! Napisałam już siedem stron A4! Word to zaraz bezlitośnie skróci, ale póki co, pławię się w poczuciu, że gdyby książki pisano długopisem, moja byłaby już na ukończeniu.

Trzymajcie się zdrowo. Za co chcecie, byle w domu. Buziaki.

W ŚRODKU

Sprawa wygląda następująco: w wykazie Świąt Bez Większego Znaczenia przypada dzisiaj Dzień Pisarza. W związku z tym muszę, po prostu muszę coś napisać! Na chwilę obecną nie śmiem się pisarzem nazywać, ale wierna swoim marzeniom, nie odpuszczę, jeszcze będzie ze mnie pisarka, zobaczycie! Yhm, yhm, no w sensie, że zobaczymy co się da zrobić, bo z moimi planami na życie to różnie bywa. Tak czy inaczej, gaszę światła gdzie mogę, siadam tyłem do bajzlu, tam gdzie nie mogę i piszę. W ten wyjątkowy dzień, najpierw przyjemności, potem obowiązki. A tak poza wszystkim, to jestem po prostu łasa na życzenia… na Dzień Nauczyciela już dawno nic mi się nie należy (zresztą mało kto wie, o takim fakcie z mojego życia, ja sama już ledwie pamiętam. Jedynie moja Mama, Strażniczka Tradycji i Dobrych obyczajów wysyła mi niezmiennie buziaki z tej okazji), o Dniu Tłumacza prawie nikt nie wie, do Dnia Matki daleko, a sądząc po Walentynkach, Dzień Kobiet również nie zwali mnie z nóg.
Czyli tak, mamy wstęp, to już nieźle. Całą resztę ułożyłam sobie w głowie podczas biegania. Chyba za szybko jednak biegłam, bo już nic nie pamiętam. Ale biegło mi się fantastycznie za to, tyle mojego.
Zła jestem na siebie, że nie piszę. Musicie mi uwierzyć na słowo, że nie do końca jest to mój wybór. To decyzja tej pani, która ma trójkę dzieci i po ogarnięciu codziennych spraw, zdaje sobie sprawę, że po raz kolejny nie zdąży do łóżka przed północą i odpuszcza fanaberie typu „chwila dla siebie”. Pałam zatem szczerą zazdrością na widok postów regularnych blogerów i blogerek, nawet jeśli przeczytam – rzadko kiedy lajkuję, tak mnie to boli, że też bym chciała, a nie mogę. Bo nie mam czasu, tak najbanalniej w świecie. To nawet nie jest kwestia weny. Pffff… wena! Jest przereklamowana, ja jestem wypełniona weną po kokardy i co? No właśnie. A poza tym, w razie kryzysu, znam kilka sposobów, żeby ją, tę wenę przywołać. Nie mogę napisać jakich, bo jeśli ktoś to czyta przed południem, albo jakimś cudem jest nieletni, to będzie chryja. Ale można. Tylko na to też trzeba mieć czas, niezbyt wiele, jeśli się postarać, ale zawsze. I tym sposobem wracamy do punktu wyjścia, kółko się zamyka. Permanentny deficyt. Co zrobić?
Byliśmy kilka dni temu w Polsce. Wspaniała sprawa! Na trzeci dzień Mamol (dla niewtajemniczonych dziecko numer trzy) się rozchorował i tak nasze plany po raz kolejny zweryfikował los. Sam fakt, że podróż (12h) upłynęła nam bez większych ekscesów (tylko jedno dało się pokonać chorobie lokomocyjnej, a i to dopiero na polskich drogach), powinno być naszą radością przez najbliższe dwa tygodnie. Udało nam się wrócić w podobnych warunkach, czyli paw zaatakował tylko jedno dziecko (to samo zresztą), również na polskich drogach. Kwestią sporną pozostaje, czy początek podróży jest dobrym momentem na takie atrakcje. Z jednej strony mamy z głowy, czy też z brzucha, z drugiej – „ulgę” czujemy fizycznie przez następne godziny…
Ale, ale! Nie samą podróżą człowiek żyje! Pośród wszelakich atrakcji związanych z potomstwem udało mi się wyrwać na koncert, muzyki, uwaga, klasycznej. Wspaniała odskocznia dla ducha i ucha (oj, zwłaszcza ucha, i ucha! A czy mówiłam już o uchu? Więc ucho wniebowzięte!). Pozostająca w zaskakującym związku z codziennością, a jakże! Tej zimy wirusy nas nie oszczędzały, dzieci dużo czasu spędzały w domu, zwłaszcza Bruno. Kto zna go choć trochę wie, że to typ, umówmy się: wrażliwy, nazwijmy go artystą. Pośród wielu cech, w moim mniemaniu (i uchu!) jest muzykalny. Kiedy więc rozchorował się, a temat przerabiany w przedszkolu związany był z instrumentami oraz orkiestrą, byłam pewna, że w domowych pieleszach rozwinę jego talent i po chorobie, wszystkich w klasie oślepi blask jego wiedzy i nadnaturalnych umiejętności muzycznych. Jednym z (wielu) zadań, które Pani mi powierzyła („Och, dzieci to uwielbiają!”), aby nadgonić zaległości, było obejrzenie słuchowiska bajki pt. „Piotruś i wilk” w towarzystwie orkiestry uosabiającej każdego z bohaterów (flety, fagoty, klarnety, oboje, rogi, któżby nie chciał zanurzyć się w bogactwie tych dźwięków mając pięć lat?!). Pestka! – pomyślałam, przekonana o zdolnościach mojego syna. Posadziłam całą rodzinę w piątkowy wieczór przed telewizorem. Świadomość spędzenia wspólnego czasu w sposób bliski wyższym sferom lała się miodem na moje matczyne serce. Trzy minuty gry – Bruno śpi. No późno w sumie, on chory, spróbujemy jutro. Jutro – Kalina zadanie domowe przy stole, on sam na kanapie, podejście numer dwa: trzy minuty gry – Bruno śpi. Matczyne serce, choć ździebko rozczarowane nie dało za wygraną i dnia trzeciego, siadło z dzieckiem na kanapie, wykorzystało maksymalne możliwości dźwiękowe głośników telewizyjnych i umożliwiło dziecku zapoznanie się z kulturą tego świata. Finał jest taki, że ja historię znam na pamięć, a on, podejrzewam, do końca życia nie zapomni czym różni się fagot od klarnetu.
Tyle w kwestii oczekiwań i pokładania nadziei. W sensie, że wszystko zawsze dobrze się kończy. Oczywiście.
Kto znalazł tytuł?
Dobrej nocki/udanego dnia!

ZNAJDŹ INTRUZA

      Mój mąż Tadeusz wrócił dziś z pracy po czternastu godzinach nieobecności. Zainteresował się, jak mi minął dzień, a gdy nie odpowiedziałam, spytał, czy może się wykąpać. Odparłam, że owszem, jeśli nie lubi odkurzać brudny. Wstawiałam właśnie ciasto do piekarnika. To była moja karta przetargowa, babka na jutrzejsze śniadanie, jeśli dzieciaki dadzą się szybko umyć i położyć spać. Nie, nie, ja nie potrzebuję uciekać się do jakichś sztuczek, żeby mieć posłuch. Po prostu mamy taki zdrowy układ. Partnerski.

Tym sposobem zyskałam jakieś trzy kwadranse, z czego pierwsze pół godziny poszło na śpiewanie kołysanek każdemu z osobna (Ja nie wiem naprawdę, kto powiedział, że dzieci muszą mieć oddzielne pokoje. Moim zdaniem spokojnie mogą spać w jednym. Najlepiej łóżku), a drugie na pieczenie. W sumie jestem w plecy jakieś 15 min. Od razu widać, że wykształcenie wyższe, humanistyczne. Nie to, co mój mąż – pan Inżynier. On się nie patyczkuje. Na odkurzacz od razu miał ripostę. Uwaga, dziewczyny, będzie zaskakująco: okres Ci się zbliża? (Bo przecież mógłby, ten okres, na przykład właśnie się zacząć, albo skończyć, albo trwać, albo, co gorsza spóźniać się…). Przenikliwość pytania zwaliła mnie z nóg.

– Nie wiem -powiedziałam.

– To sobie popisz – on do mnie (już chyba widział, że z konta coś ubyło).

No tak, przecież nie pójdę focha rozbiegać. Ciemno jak wiadomo gdzie i wiadomo u kogo. Co mi pozostało? Wyrwałam szufladzie otwieracz. Mamy blokady antymamolowe, więc nie mogłam zrobić tego jednym płynnym ruchem.

– Uważaj, jeśli dziś napiszę, to tylko o tobie.

– A pisz… tylko zmień imię!

To napisałam. Dobranoc.

P.S. Odkurzył. Cały czyściutki i pachnący. Teraz czyste pranie, czyste podłogi, czysty mąż, czyste dzieci, brudna matka. Znajdź wyraz, który nie pasuje do reszty.

TEGO AKURAT NIE PRZEMYŚLAŁAM. TYTUŁU BRAK.

             Co jakiś czas Wujek Google uprzejmie przypomina mi, że ktoś tu zagląda i warto by było wznowić działalność. Zazwyczaj wtedy najpierw się dziwię, rozkładam z bezsilności ręce, odkładam telefon i wracam do swoich obowiązków. Rzadziej, czyli raz do roku przychodzi mail gratulujący współpracy związanej z blogiem i podziękowania za dokonaną wpłatę. Dziś był ten dzień. Westchnęłam, ręce rozłożyłam, a potem zacisnęłam w pięści. Takie ładne buty bym za to miała…! Albo raczej dzieci. Gdybyśmy poprosili eksperta o pomoc w finansowym prowadzeniu gospodarstwa domowego, mój blog poleciałby pierwszy. Koniec, dziś siadam i piszę zanim małżonek się zorientuje, że konto zubożało na przyjemności, które sprawiałam sobie ponad dwa lata temu.

Pogoniłam więc do łóżek w tempie co najmniej takim, jakbym miała w planie farbowanie włosów wieczorem (moje historie z belgijskimi fryzjerami to temat na osobny, bardzo, ale to bardzo długi wpis. Może już nawet taki istnieje? Jeśli tak, to zapewniam, że w ciągu mojej nieobecności nowe przygody mnie w tej materii spotkały. Boże daj, bym w końcu zmądrzała). No dobra, zasnęły, zrobiłam, co bezwzględnie musiałam i siadłam. Młody zawył. Zawyłam i ja z wściekłości, wulgaryzmem okrutnym, bo jakże to zmarnować właśnie spożytego drinka na kołysanki zamiast twórczy rozwój i spełnianie duchowych zachcianek?

I siedzę. I patrzę. I nie pamiętam jak to wszystko działa już. Zdjęcia nie zmienię, bo tego na pewno nie umiem zrobić, ale notatkę o sobie, to powinnam trochę uaktualnić, czy też zaktualizować..? Bo jakbym to zrobiła, to już by nikogo nie dziwiło, że zniknęłam na ponad dwa lata. Wszyscy kiwaliby głowami ze zrozumieniem. A jeszcze gdybym dodała w jaki sposób do tego doszło, to w ogóle brawa na całej szerokości geograficznej. Oszczędzę Wam jednak szczegółów, sobie poklasku, pewnej firmie farmaceutycznej spadku sprzedaży i stresu jej klientek. Co ma być to będzie, miłość wszystko przetrzyma, nawet trzecie dziecko.

Mamolek, największe szczęście moje, źrenica mojego oka, powinnam wiedzieć, że coś jest nie tak, jak pierwszy raz w życiu nie mogłam dopić whisky z colą, następnego dnia nie dopięłam spodni, a kolejnego zrobiłam test. W zasadzie trzy, a mąż i tak mnie spytał, czy na pewno dobrze przeczytałam instrukcję. I się zaczęło. Czy może raczej skończyło. Nie, żebym uważała, że nie zna życia ten, kto nie ma trójki dzieci, absolutnie. Ale nie zna.

Nie, nie, oczywiście żartuję! Każdy jeden rodzic to mistrz w swoim fachu, bez dwóch zdań. Wiem, co mówię, przy jednym miewałam dość. A najniżej chylę czoła samotnym matkom, albo i tatusiom, chociaż tych ostatnich nie znam chyba zbyt wielu. Ja, jak Mojego jeden dzień nie ma, pomstuję na czym świat stoi, że jak to, ja sama z nimi, tyle czasu, a on śmie znikać i egoistycznie zarabiać pieniądze?!

Jeszcze bym Wam jakąś anegdotkę na koniec opowiedziała, bo kotłowało się ich w mojej głowie dziesiątki, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że setki przez ten czas, ale stres mnie dopadł, bo słyszę, że któreś kaszle. A prawdą jest niestety, że te neurony, co w ciąży zanikają, nie odbudowują się i moja podzielność uwagi najwyraźniej na tym ucierpiała (gdyby tylko ona jedna…). Próbowałam swego czasu dyktafonu, nie nadaje się (on albo ja), same przekleństwa. I jak ja mam to później odsłuchiwać i notować?! Mam nawet, co podobno już jest standardem, aplikację, co jak do niej mówię, to ona to zapisuje, w sensie, że literkami. Się naprodukowałam któregoś razu, już machnęłam ręką na niecenzuralne przerywniki, wena we mnie buzowała, musiałam to z siebie wyrzucić. Wyrzuciłam, owszem, zapisało, owszem, fonetycznie, pół biedy, ale po francusku. O.

Dziękuję za cierpliwość. Mnie już ta cecha obca jest. Pozdrawiam serdecznie.

P.S. Na urodziny mi się marzy takie urządzenie, co się po nim pisze długopisem, a ono robi czary-mary i tekst jest w Wordzie. I jeszcze skórzana ramoneska i nowe leginsy do biegania. Pa.

LEPSZA KUPA W GARŚCI NIŻ ZŁOTO NA OBRAZKU

Ano tak, przyszedł czas na mądrości ludowe. Dawno mnie nie było, rzeczywistość funduje mi ostatnio istną trampolinę: wyżej albo jeszcze wyżej, a jak już nie możesz to heja, i jeszcze raz.

Parę tygodni temu (niestety muszę już operować takimi jednostkami czasu…), w piękny sobotni poranek dzieci zamiast brutalnie nas budzić przychodziły po kolei do sypialni z obrazkami. Dla taty. Nie wiem w sumie skąd się wzięła ta nagła fascynacja, grunt, że dostawał i autka, i wieże, i duchy i – gwóźdź programu: rękę Brunona zbierającą grudki złota: „skarb dla tatusia”.

– A dla mamy coś narysujesz, synku?

– Nie.

– No narysuj, mamusi będzie przykro…

– Nie.

– Chociaż jakiegoś małego kwiatka..?

Poszedł. Wrócił za czas jakiś. Zlitował się i daje – mi tym razem, dzieło sztuki.

– Jakie śliczne synku, dziękuję! A co to jest…? – Widzę, że ręka, zakładam, że jego. Tylko bez skarbu, za to unurana w czymś brązowym. Naszły mnie złe przeczucia.

– Kupa!

I to by było na tyle. Wybaczcie przerwę, wybaczcie długość. W ramach puenty polecam ponowne przeczytanie tytułu. Samo życie. Pozdrawiam.

KOCHANIE, JESTEM CYBORGIEM!

Pamiętam, że pierwszy raz tak o sobie pomyślałam po pierwszym porodzie, po drugim już byłam tego pewna, potem przez wiele lat powątpiewałam w swoją super power. Aż w tu w końcu, całkiem niedawno (nie, nie urodziłam w tajemnicy trzeciego dziecka) wzięło mnie na bieganie. Nie wiem, co mi się stało, nigdy nie byłam typem sportowca. Owszem, lubiłam się poruszać, ale żeby z własnej, nieprzymuszonej woli wyciskać z siebie hektolitry potu to niekoniecznie. Ale nadszedł ten dzień, myślę, że to jeden z objawów kryzysu weku średniego (widzę po swoich rówieśniczkach, że ledwo dzieci odrosną od podłogi to, zamiast sprawiać sobie przyjemności podejmują kolejne wyzwania typu: schudnę, ujędrnię, wszczepię nowe…) i po prostu zamiast myć gary, jak dzieci po szły spać pobiegłam w pi….! No i złapałam bakcyla, oczywiście umiarkowanie, bo jako wielbiciel ogólnodostępnych używek nie mogłam sobie pozwolić na radykalna zmianę trybu życia tak po jednym razie. Ale co się odwlecze, to wiadomo.

Ze dwa razy w tygodniu potruchtałam i któregoś ranka dopadły mnie boleści, a że to sobota była, postanowiłam ukarać się za to, że jęczę (przecież okres to nie powód) i wskoczyłam w dres. Jakoś do domu dotarłam, będąc w stanie zrobić sobie jedynie kąpiel, która na nogi mnie jednakowoż nie postawiła. Ku mojej rozpaczy: 39,6 wyświetlił termometr spod własnej paszki. Zawlekłam się do łóżka. Morał z tego taki, jak twe ciało mówi boli, to boli i leż.

Doszłam do siebie po jakimś czasie i nawet mąż mi trasę poszukał. Mówi tak: jak zobaczysz tory, to znaczy, że jesteś za daleko. Oczywiście je zobaczyłam, wyboru zbytnio nie miałam, pobiłam życiowy rekord (na zapas chyba też) i w kolorze purpury dobiegłam do celu. Coś mnie noga pobolewała, ale nazajutrz dzieciom wycieczka obiecana, no przecież nie odwołam z tak błahego powodu. Dwa dni później zamiast kostki arbuz, po kolejnych trzech poszłam jednak do lekarza. Zwichnięta. Jak tak się zastanowić, to na drugim kilometrze wpadłam w jakąś koleinę szukając w telefonie ulubionej piosenki, ale przez kolejne 7 dokuczała mi jedynie zadyszka. Profesjonalna orteza kosztowała mnie tyle co dwie pary butów (Jak możesz, to zainwestuj – pan doktor zalecał –może ci się jeszcze kiedyś przydać. Bardzo lubię jego optymizm). Odczekałam trzy tygodnie i wzięłam kijki. W tym samym miejscu, gdzie uszkodziłam nogę nie wytrzymałam i zaczęłam biec. Nic tym razem mnie się nie przydarzyło, o dziwo, ale jak wbiegłam na wioskę, to wróciłam do dyscypliny pierwotnej: biegnąc z kijem w każdej ręce wyglądałam jakby szykowała się do rzutu oszczepem. Oburącz.

Niniejszym, całym sercem polecam bieganie, endorfiny zdecydowanie nie są przereklamowane. Niemniej jednak cokolwiek podstępne, małe france działają zespołowo i zaburzają racjonalne myślenie. Lepiej na nie uważać, jest przecież tyle innych przyjemności!

 

KTO Z KIM PRZYSTAJE…

Zakochałam się w moim mężu prawie dziesięć lat temu. Nie będzie ckliwie, nie bójcie się. No więc zakochałam się w nim głównie dlatego, że miał wyjątkowe poczucie humoru. Bardzo to cenię w mężczyznach (oczywiście zaraz po urodzie i pieniądzach). Jego żarty były do tego stopnia, hmm, specyficzne, że często śmialiśmy się tylko my dwoje. Albo tylko on, albo, co gorsza, tylko ja (choć rzadziej). Dla przykładu taka anegdotka z początku naszego związku:

Mieszkaliśmy przez czas jakiś we trójkę, z pewną osobą płci pięknej. Nie mogę powiedzieć kim, choć zaręczam, dodałoby to pikanterii na całej linii. Kto wie, ten wie, ten prawdopodobnie pęknie ze śmiechu (albo i nie, to różnie może być). Jechaliśmy z ową panią samochodem, pamiętam jak dziś, że zdanie to padło na Alei Powstańców. Gdzieś, na wysokości skrzyżowania, między Kauflandem a Kasztanową powiedziała: Mam grzybicę pochwy. Leczę się już, żebyście nic nie złapali, ale wolę uprzedzić. Was nic nie swędzi? Na to mój przyszły mąż: Z moją pochwą wszystko w porządku.

Tak oto los przesądził sprawę. Choć do śmiechu sytuacji coraz mniej, człowiek dojrzewa (czas wciąż niedokonany, zaznaczam) i poczucie humoru się tępi, bo ileż można się śmiać. Jednak dziś przy obiedzie mieliśmy wymianę czułości jak za dawnych lat. Kalinka spytała tatę dlaczego ma włosy na twarzy i dlaczego są sklejone z tymi na głowie. Mąż zastygł, bo zanim ona się wysłowiła zdążyła zajrzeć mu do nosa i do uszu i pewnie się bał, że tam coś znalazła. Nie kwapił się do odpowiedzi, więc mu z miłością pomogłam: Bo panowie pochodzą od małpek ( – I dziadki też? – Też.), małpki mają całe głowy i buzie we włosach. Panowie mają tylko wąsy i brody ( – Dziadki też? – Też). Tym się różnią od pań (- Jeszcze siuraki mają! – No tak. – Dziadki też? – Też.). Tu już mąż się ocknął i z jeszcze większym uczuciem rzekł: Niektóre dziewczynki też mają wąsy, wiesz? Zadrżałam. – Mama ma na przykład. – Prosiak – Ale sobie goli. Spojrzała na mnie podejrzanie: Ale i tak mają tylko cipcie? -Tak. To ją uspokoiło. O dziadków przestała wypytywać.

Musicie mi wybaczyć, że dość dużo nazw intymnych miejsc dziś padło. Takie życie, dzieci rosną, słownictwo się ubogaca, tematy zmieniają. Co wrażliwszych przepraszam (co prawda po fakcie) i pocieszam: mogłam napisać dlaczego u Brunona w klasie mało kto lubi pewnego chłopca. Nie opowiem, bo posądzenie o rasizm dużo bardziej by mnie zabolało, niż o bezpruderyjność.

Po co komu blog?

            Blog ma się po to, żeby być blogerem. Tak stwierdzam, bo prowadzenie go coś mi nie idzie. Jak weszłam tu ostatnio to mi się pousuwały zdjęcia, a potem nie chciały inne wejść na ich miejsce. Złośliwe bestie. To im powiedziałam, gdzie mnie mogą pocałować i poszłam prosić męża. On nagle nie umie (zobaczymy w sobotę rano, kto, czego zapomni…). Nie mam czasu iść do Latynosa, a on to się zna i fotografem też jest. Czytam za to, po 2 do 5 stron dziennie, aż nie zasnę, albo się bateria w czytniku nie wyładuje. Tym sposobem od kwietnia przeczytałam dwie książki. Obie genialne. Jedna, wiadomo kogo, z miłości bym ją mogła przeczytać jeszcze ze sto razy, ale tylko z miłości. Już tak jest dołująca, że aż prawdziwa. Co o niej pomyślę, a minął czas jakiś, to mi się serce kraje i strach mnie oblatuje, że i mi nie będzie dane spełnić swoich marzeń. A spełniam przecież powolutku. Piszę, i to uwaga, za pieniądze! Ha! Kto by pomyślał, na pewno nie pani od polskiego w liceum, i tłumaczę! Ha! Pani od francuskiego też by była zdziwiona… Tak to już jest, że życie zaskakuje. Ja też co rano sobie zadaję pytanie: czy te dzieci są moje?

Cholerne wakacje. Ja przepraszam, ja wiem, że powinnam się cieszyć każda chwilą z tymi słodkimi istotkami…i przebiegłymi, a jakże. Znalazły na mnie sposób. Jedno na to wpadło, a drugie podpatrzyło: Mamusiooooo! – Jestem zajęta, Skarbie (odkąd usłyszałam jak się bawią w mamę i dzieci – koniki co prawda, ale zawsze – i mama jest ciągle zajęta, to mnie sumienie ruszyło i unikam tego tłumaczenia)… – Mamusiooo! – Mama pracuje (też już kucykowa zarobiona nagle) – Mamusiooo! – Słucham?! – ja ciebie bardzo, bardzo kocham, na sto i dwa zero. Nosz by cię wszyscy święci, nie zamkniesz tego laptopa w choinkę? Zamkniesz z bólem serca, zrobisz w nocy, albo i nie, trzeba mieć priorytety. – Ja cię kocham na milion córeczko/synusiu, co być chciał/a? – szukierka, palówkę, ciateczko, sipsy, siusiu już nie chcę, bo na dywan zrobiłem… Aaaaaaaaaaaa!!! A obiad miał być zaraz, ale nie będzie, bo miałam najpierw coś skończyć, a potem szybko ten makaron, a tu ani nie skończone, a jeszcze śmierdzi i po szmatę trzeba iść i świeże gatki, i spodenki (dzięki Bogu to lato, jakbym miała rajtuzek jeszcze szukać to zawał murowany)! – Proszę (pełna kultura), masz tego cukierka, zanim mamusia obiad zrobi, to jeszcze dwie bajki obejrzycie.

A tak, by były w szkole, nikt by nie był wyspany, ale za to spokojny (ja), wybiegany (one), najedzony (one i mąż – rano im zwykłam kanapki szykować zanim wybędą) i obejrzany (jest taki serial, co nawet latem leci), złożony (pranie, luksus prasowania w innym życiu, choć lubię), napisany i przetłumaczony. A tak jest tylko jeden w… – wniebowzięty oczywiście, choć prawda lepiej by się zrymowała. A miałam o czym innym pisać w sumie, może to i lepiej, będzie na zaś. Całuję!

P.S. Ach, tak mi się wzięło na czułości, bo widzę, że ktoś tu zagląda, mimo, że echo mu odpowiada i na fejsie też, choć się nie spisuję… dziękuję!

MATKA WRACA DO GRY

To znaczy chce. Do pracy. Takiej, żeby wynagrodzeniem było coś więcej niż dobre słowo. Za dobre słowo wacików nie kupisz. I, o dziwo, znaleźli się nawet śmiałkowie, którzy są gotowi taką szansę mi dać. Toteż umówiłam się ja z panią, co załatwia formalności, a potem stanęłam przed szafą (nie będę Wam przecież pisać o belgijskich podatkach). W związku z tym, że rzadko spotkam ludzi, którzy mierzą więcej niż 104 cm wzrostu musiałam poradzić się męża, w co na taką okazję wypada mi się przyodziać. „Możesz się ładnie ubrać” – powiedział. Rada nad rady, komplement nad komplementy!

Wymyśliłam więc sobie skromną sukienkę, o długości przyzwoitej – dopóki nie usiądę oczywiście, ale od czego jest torebka? Od zasłaniania między innymi. (O torebce jeszcze dzisiaj będzie, ostrzegam). Zapięłam po szyję wszystkie guziczki, jakie były przy kiecce i wyszłam z domu za późno, bo nie wytrzymałam tego pensjonarskiego wizerunku i musiałam się umalować arbuzową szminką (to taki kolor, nie smakuje owocowo, niestety). Dojechałam w nastroju nad wyraz pozytywnym, gdyż każda trasa samochodowa powyżej pięciu kilometrów wywołuje u mnie poczucie dzikiej satysfakcji. Zawsze, gdy wsiadam za kółko, myślę o tych egzaminatorach, co to mnie cztery razy oblali. Tylko jeden się na mnie poznał!

Spóźniona, bo spóźniona, ale dojechałam. Nie tam, gdzie trzeba oczywiście, bo pod optyka, a nie biuro, w którym mnie oczekiwano. Z małą pomocą pań od okularów, które z dobrej woli i chyba trochę też z nudów poszukały w komputerze, co o podobnej nazwie (chyba nikt się nie spodziewa, że zanotowałam miejsce docelowe) jest w zasięgu pięćdziesięciu najbliższych numerów (optyk 179, biuro 220…) i pobiegłam. Wszystkie pasy moje, auta się zatrzymywały, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To ta szminka pewnie, albo za duże kroki robiłam, różne rzeczy działają na kierowców. Sprawę oficjalną załatwiłam nie do końca pomyślnie, w sensie muszę pójść raz jeszcze. Odparkowałam się zatem i przeniosłam pod mój ulubiony sklep. Remont, k! do jutra. Więc poszłam do tego, co był obok: komis meblowy, z nadzieją, że na poprawę humoru zamiast torebki kupię sobie klimatyczne biurko. Jak ja sobie wyobrażałam, że je potem zapakuję do bagażnika, to nie mam pojęcia. Ale nie kupiłam, na szczęście. Zaraz obok jest jeszcze jeden sklep, obuwniczy. Nikogo chyba nie zdziwi, że weszłam ? I że zamiast przecenionych butów zobaczyłam torebkę, o której mi się nie śniło? Niestety promocja obowiązywała tylko przy zakupie dwóch produktów i zmądrzałam na chwilę. O rany, jak ja tego żałuję…. W związku z tym mała prywata: Mężu, w sklepie, wiesz którym, naprzeciwko przymierzalni, na jedynym na szafce stojaku, wisi torebka i błyszczy: to ona.

Musiałam szukać pocieszenia dalej – i to już był naprawdę ostatni sklep. Zadowoliłam się dywanikiem łazienkowym, a raczej dwoma, bo by się moje dzieci zatłukły w obliczu liczby nieparzystej, szamponem, workami na śmieci, wodą kokosową, antyperspirantem i zapasem karteczek samoprzylepnych (też nie mogę kupić jednej sztuki, bo mi wykleją, nawet się nie zorientuję). W te i wew tę kręciłam się między regałami, jakaś taka byłam nieusatysfakcjonowana. A panie, co wykładały towar rozchichotane, aż miło. Zapłaciłam w końcu, zaparłam się, że reklamówki nie biorę, mam w domu 78 toreb wielokrotnego użytku. Zrobiłam sobie stosik na przedramieniu i jako doświadczona kelnerka drobnymi kroczkami (sukienka) podreptałam do auta. Po drodze wszystko mi oczywiście wypadło, dwa razy. Ale dzielnie pozbierałam i z wdziękiem rozrzuciłam po raz ostatni pod samym bagażnikiem. Mam na pilota, a co, ale kto tego pilota by znalazł, bez użycia rąk? Niezrażona, że się panowie podśmiechują (ci co postanowili skończyć remont na jutro, a nie na dziś) zapaliłam sobie jeszcze, po czym wsiadłam i opuściłam lusterko, żeby poprawić makijaż (miałam jeszcze zdać relację mężowi, bo po drodze). A w lusterku mój biust. Ujarzmiony, w biustonoszu rzecz jasna, ale jednak widoczny dużo bardziej, niż gdy wychodziłam z domu! Wszystkie się grzeczne guziczki zbuntowały i rozpięły do pępka prawie. K! po raz kolejny. Od kiedy tak chodzę? Od optyka?! Już nie mam wątpliwości, co do szczerych chęci kierowców i dobrego humoru ekspedientek (szminka…!!!). Zastanawiam się tylko, czy powinnam jeszcze raz iść do tego biura, które było celem mojej dzisiejszej wyprawy…

I jeszcze tylko ukłon w stronę moich przyszłych zwierzchników na koniec, ta niefrasobliwość nie świadczy o mojej niekompetencji, ale o całkowitym i bezsprzecznym zaangażowaniu w sprawę. Pozdrawiam;)