W ŚRODKU

Sprawa wygląda następująco: w wykazie Świąt Bez Większego Znaczenia przypada dzisiaj Dzień Pisarza. W związku z tym muszę, po prostu muszę coś napisać! Na chwilę obecną nie śmiem się pisarzem nazywać, ale wierna swoim marzeniom, nie odpuszczę, jeszcze będzie ze mnie pisarka, zobaczycie! Yhm, yhm, no w sensie, że zobaczymy co się da zrobić, bo z moimi planami na życie to różnie bywa. Tak czy inaczej, gaszę światła gdzie mogę, siadam tyłem do bajzlu, tam gdzie nie mogę i piszę. W ten wyjątkowy dzień, najpierw przyjemności, potem obowiązki. A tak poza wszystkim, to jestem po prostu łasa na życzenia… na Dzień Nauczyciela już dawno nic mi się nie należy (zresztą mało kto wie, o takim fakcie z mojego życia, ja sama już ledwie pamiętam. Jedynie moja Mama, Strażniczka Tradycji i Dobrych obyczajów wysyła mi niezmiennie buziaki z tej okazji), o Dniu Tłumacza prawie nikt nie wie, do Dnia Matki daleko, a sądząc po Walentynkach, Dzień Kobiet również nie zwali mnie z nóg.
Czyli tak, mamy wstęp, to już nieźle. Całą resztę ułożyłam sobie w głowie podczas biegania. Chyba za szybko jednak biegłam, bo już nic nie pamiętam. Ale biegło mi się fantastycznie za to, tyle mojego.
Zła jestem na siebie, że nie piszę. Musicie mi uwierzyć na słowo, że nie do końca jest to mój wybór. To decyzja tej pani, która ma trójkę dzieci i po ogarnięciu codziennych spraw, zdaje sobie sprawę, że po raz kolejny nie zdąży do łóżka przed północą i odpuszcza fanaberie typu „chwila dla siebie”. Pałam zatem szczerą zazdrością na widok postów regularnych blogerów i blogerek, nawet jeśli przeczytam – rzadko kiedy lajkuję, tak mnie to boli, że też bym chciała, a nie mogę. Bo nie mam czasu, tak najbanalniej w świecie. To nawet nie jest kwestia weny. Pffff… wena! Jest przereklamowana, ja jestem wypełniona weną po kokardy i co? No właśnie. A poza tym, w razie kryzysu, znam kilka sposobów, żeby ją, tę wenę przywołać. Nie mogę napisać jakich, bo jeśli ktoś to czyta przed południem, albo jakimś cudem jest nieletni, to będzie chryja. Ale można. Tylko na to też trzeba mieć czas, niezbyt wiele, jeśli się postarać, ale zawsze. I tym sposobem wracamy do punktu wyjścia, kółko się zamyka. Permanentny deficyt. Co zrobić?
Byliśmy kilka dni temu w Polsce. Wspaniała sprawa! Na trzeci dzień Mamol (dla niewtajemniczonych dziecko numer trzy) się rozchorował i tak nasze plany po raz kolejny zweryfikował los. Sam fakt, że podróż (12h) upłynęła nam bez większych ekscesów (tylko jedno dało się pokonać chorobie lokomocyjnej, a i to dopiero na polskich drogach), powinno być naszą radością przez najbliższe dwa tygodnie. Udało nam się wrócić w podobnych warunkach, czyli paw zaatakował tylko jedno dziecko (to samo zresztą), również na polskich drogach. Kwestią sporną pozostaje, czy początek podróży jest dobrym momentem na takie atrakcje. Z jednej strony mamy z głowy, czy też z brzucha, z drugiej – „ulgę” czujemy fizycznie przez następne godziny…
Ale, ale! Nie samą podróżą człowiek żyje! Pośród wszelakich atrakcji związanych z potomstwem udało mi się wyrwać na koncert, muzyki, uwaga, klasycznej. Wspaniała odskocznia dla ducha i ucha (oj, zwłaszcza ucha, i ucha! A czy mówiłam już o uchu? Więc ucho wniebowzięte!). Pozostająca w zaskakującym związku z codziennością, a jakże! Tej zimy wirusy nas nie oszczędzały, dzieci dużo czasu spędzały w domu, zwłaszcza Bruno. Kto zna go choć trochę wie, że to typ, umówmy się: wrażliwy, nazwijmy go artystą. Pośród wielu cech, w moim mniemaniu (i uchu!) jest muzykalny. Kiedy więc rozchorował się, a temat przerabiany w przedszkolu związany był z instrumentami oraz orkiestrą, byłam pewna, że w domowych pieleszach rozwinę jego talent i po chorobie, wszystkich w klasie oślepi blask jego wiedzy i nadnaturalnych umiejętności muzycznych. Jednym z (wielu) zadań, które Pani mi powierzyła („Och, dzieci to uwielbiają!”), aby nadgonić zaległości, było obejrzenie słuchowiska bajki pt. „Piotruś i wilk” w towarzystwie orkiestry uosabiającej każdego z bohaterów (flety, fagoty, klarnety, oboje, rogi, któżby nie chciał zanurzyć się w bogactwie tych dźwięków mając pięć lat?!). Pestka! – pomyślałam, przekonana o zdolnościach mojego syna. Posadziłam całą rodzinę w piątkowy wieczór przed telewizorem. Świadomość spędzenia wspólnego czasu w sposób bliski wyższym sferom lała się miodem na moje matczyne serce. Trzy minuty gry – Bruno śpi. No późno w sumie, on chory, spróbujemy jutro. Jutro – Kalina zadanie domowe przy stole, on sam na kanapie, podejście numer dwa: trzy minuty gry – Bruno śpi. Matczyne serce, choć ździebko rozczarowane nie dało za wygraną i dnia trzeciego, siadło z dzieckiem na kanapie, wykorzystało maksymalne możliwości dźwiękowe głośników telewizyjnych i umożliwiło dziecku zapoznanie się z kulturą tego świata. Finał jest taki, że ja historię znam na pamięć, a on, podejrzewam, do końca życia nie zapomni czym różni się fagot od klarnetu.
Tyle w kwestii oczekiwań i pokładania nadziei. W sensie, że wszystko zawsze dobrze się kończy. Oczywiście.
Kto znalazł tytuł?
Dobrej nocki/udanego dnia!

Dodaj komentarz