ZOSTAŃ W DOMU I CZYTAJ

Miałam zacząć od czegoś zupełnie innego. Od zupy. Ale zacznę od tego, jaką jestem czasami intelektualną sierotą. Głupek w czasach zarazy. Nie wszystkich to zapewne dziwi. Z góry dziękuję za pominięcie tej kwestii milczeniem.

Tak jak pół świata i my siedzimy w domu. I jak cała reszta próbujemy nie zwariować. Na brak towarzystwa nie narzekam. Paradoksalnie brakuje mi raczej samotności, którą miałam przed obecną izolacją. Mogłam pójść w spokoju do sklepu, napić się kawy w dziale z ciastkami, zdegustować ser w promocji i zapalić przed garażem, zanim ktokolwiek zorientował się, że wróciłam. Takie tam małe przyjemności. Mogłam też powiedzieć, że nie ma chleba, piwa, papieru toaletowego (nikt w to nie wnikał), wskoczyć w auto i zniknąć na pół godziny. Teraz o stanie tych towarów wiedzą wszyscy w mojej rodzinie. Bliższej i dalszej. Spontaniczne zakupy odeszły w zapomnienie. Wszystko wyliczone, nie ma zmiłuj. Papier akurat jest (resztę zawsze się jakoś wytworzy domowymi sposobami. Zgodnie z modą i ekologią). A nie było łatwo.

Dałam się porwać zbiorowej histerii, przyznaję bez bicia. Ale dopiero gdy weszłam do sklepu. Kiedy mijałam dział alkoholem byłam jeszcze względnie spokojna (ja nie wiem, czy tylko mnie przeraża pusta piwniczka? Bo ten akurat regał nie doznał uszczerbku). Trochę mnie zdegustował fakt, że nie ma już bio bananów oraz wykupiono mleko kokosowe (no nie???!!!). Z tym, że nie ma mojej ulubionej mąki jeszcze bym się pogodziła. Wybór między orkiszową, a gotową mieszanką na biały chleb wydał mi się cokolwiek ubogi. Ciśnienie mi drgnęło przy pampersach widmo, a następny punkt na liście przesądził o tym, że na jednym sklepie się dziś nie skończy. Ani jednej rolki . Zero. Nic. Nawet chusteczek higienicznych. Niemniej jednak do kasy podjechałam z wózkiem wyższym chyba niż ja sama. Tak jak pisałam, w dziale startowym byłam jeszcze wyluzowana i rozważyłam (w większości pozytywnie) wszystkie promocje po kolei. W dziale ostatnim natomiast – mrożonkach – również po kolei wrzuciłam wszystko co lubię albo przynajmniej mogłabym polubić, a jeszcze było (choćby przyklejone do tylnych ścianek). Po wszystkim się zdezynfekowałam i nie zapaliłam (choć bardzo mi się chciało w tych emocjach), bo się bałam, że zamiast fajki zapłoną mi włosy na rękach i o! Tyle z przyjemności. Mam za to zamrażarkę, której dni są policzone, bo albo już kompletnie się połamią szuflady od przerzucania zmarzliny w gorączkowym poszukiwaniu zamrożonej kostki drożdży (towar na wagę złota, wiem! I mam! Tylko nie mogę się dokopać…). Albo siądzie jej system (czy co tam one mają) z nadmiaru wnętrzności.

Tym sposobem dochodzimy do pierwotnej myśli przewodniej: Zrobiłam im zupę ze szpinaku, i groszku, i brokułów!!! Dzikość satysfakcji matki próbującej przemycić pięć porcji owoców i warzyw dziennie, albo chociaż tygodniowo – bezcenna! No dobra, zmiksowane było. Ale wczoraj na przykład próbowałam w ten sam sposób przemycić kalafior w sosie serowym i było grymaszenie. To mają za to szpinak i brokuły. Na. Dwa. Dni. Potem im zrobię jakiś rosół albo inne schabowe. Póki co nacieszę się jeszcze dawką witamin wlaną podstępem w te małe rozkapryszone paszcze. O, i już wiem od czego miałam zacząć ten tekst: swojego postanowienia czytania im przed snem bajek.

Dałam się namówić na piątkowe kino w piżamkach. Drugi dzień z rzędu na dodatek. Wczoraj to był nawet mój pomysł, bo miałam dość wszystkiego. A dziś, co było do przewidzenia, o czym zapomniałam ja, a oni nie – sprawiedliwości musiało stać się zadość. Skoro wczoraj Kalina wybierała film na laptopie (moim), to dziś należy usatysfakcjonować Brunona. Bogu dzięki, że Wiktor jeszcze nie bierze w tym udziału. Ale to pewnie kwestia czasu i to niezbyt długiego. Tak czy owak, dziś byłam twarda (to żelazo ze szpinaku…), niemalże nieubłagana. Oni też (to samo źródło). W końcu przypomniałam sobie spokój dnia poprzedniego już o 21-szej, wymusiłam obietnice wspólnego czytania czasopism zoologicznych jutro po śniadaniu (znalazłam takie,gdy wczoraj o tej porze robiłam porządki w papierniczych atrakcjach dla dzieci. Bez dwóch zdań, kino w piżamach ma same plusy) i postanowiłam napisać tekst na blog. Jakaż była moja rozpacz, gdy w błogiej ciszy siadłam do stołu i zdałam sobie sprawę, że chcę pisać, a nie mam k… na czym! Stąd ta intelektualna sierota na wstępie. Voilà.

W związku z tym, że nie mogę odłożyć tego na potem, bo dbam, aby wszystkie zapasy uszczuplały się równomiernie, czekając aż u dzieci bajka dobiegnie końca, piszę analogowo, w sensie że odręcznie. Wspaniała sprawa! Napisałam już siedem stron A4! Word to zaraz bezlitośnie skróci, ale póki co, pławię się w poczuciu, że gdyby książki pisano długopisem, moja byłaby już na ukończeniu.

Trzymajcie się zdrowo. Za co chcecie, byle w domu. Buziaki.

Dodaj komentarz